Prelekcje o właściwym zachowaniu się w czasie pożaru. Konkurs z nagrodami, pozdrowienia bliskich ze sceny, specyficzny wodzirej i wreszcie support złożony z chłopaków przerabiających na tango znane, polskie i zagraniczne przeboje. W takiej oprawie dwie godziny przyszło mi czekać na koncert Andrzeja Piasecznego w poznańskiej Arenie. W międzyczasie przekonałam się, że lista przedkoncertowych zachowań, które trudno mi znieść jest całkiem długa i że Piasek potrafi wypełnić naprawdę duży obiekt.
Żal mi było chłopaków z La Vita, którym przyszło wejść na scenę tuż po tej bardzo dziwnej pożarowej lekcji, przez co część ludzi była już bardzo zniesmaczona. Nie uratowało ich nawet gościnne wykonanie piosenki Stinga, Englishman in New York, które na wokalu wspierał główny gość wieczoru. Z żalem słuchałam głosów wiecznie marudzącej rodziny siedzącej za mną, która przez cały czas trwania piosenki próbowała odgadnąć, czy aby na pewno śpiewa ją facet, na którego koncert przyszli. Droga Rodzinko – tak, to był Andrzej Piaseczny. We własnej osobie, we własnej skórze, z własnym głosem. Może teraz już rozwiane zostaną Wasze wątpliwości. Nawiasem mówiąc – sympatyczna Rodzinka wyszła z koncertu po godzinie, czyli 30 minut przed końcem.
Chłopcy z La Vita dawali radę. Przypominali trochę Enej, bo używali częściowo tych samych instrumentów. Rozpierała ich energia, mieli pomysł na własne aranżacje, ale brakowało im wokalisty bądź wokalistki. Problem chyba w tym, że grali covery tak charakterystycznych piosenek, że niezwykle trudno byłoby im znaleźć dobry wokal, który podniesie im poziom, a nie obniży.
Zespół Piasecznego zainstalował się na scenie kwadrans po dwudziestej. Przyszedł więc ten moment, w którym wreszcie i nareszcie mogłam się przekonać, jak juror jednego z najpopularniejszych muzycznych programów szukających talentów brzmi na żywo i jak wiele przebojów wylansował. Trasa miała przebiegać właśnie pod szyldem grania największych przebojów. Już po pierwszej piosence było jasne, że ktoś dobrze popracował nad nagłośnieniem, bo wokal był zdecydowanie na pierwszym planie. Było więc można dobrze się wsłuchać i ostatecznie dojść do wniosku, że specyficznej manierze śpiewania towarzyszy jednak przyjemny dla ucha warsztat. Facet umie śpiewać na żywo, nie tylko gdy stoi w miejscu.
Wyeksponowanie wokalu niestety źle podziałało na chórzystkę Kasię, której chyba już po 4 pierwszych piosenkach Piasek odstąpił scenę. Była uczestniczka wspomnianego już programu telewizyjnego miała podarować nam trochę słońca. Niestety stres ją zjadł i podarowała dawkę nieczystych dźwięków. Potem lepiej radziła sobie w duetach z Piaskiem, gdzie albo śpiewała drugi głos, albo robiła chórki albo po prostu machała rękoma. Było to pocieszne, sympatyczne, ale bądźmy szczerzy – tylko pierwsze dokonania Piasecznego nadają się do tańczenia. Te ostatnie największe przeboje, z Chodź, Przytul, Przebacz na czele, są co najwyżej do bujania się.
Wpleciono więc w koncert cover, w języku angielskim, który miał rozruszać ludzi wspólnie z Jeszcze Bliżej i innymi przebojami nagranymi za czasów serialu Złotopolscy. Ostatecznie można uznać, że koncert podzielono na trzy części – w pierwszej zaczęto od nowszych przebojów, Śniadania do łóżka, czy nowych aranżacji piosenek z lat 90. wydanych na płycie Kalejdoskop, w drugiej zaproszono nas na dyskotekę w rytm końcówki lat 90., a w trzeciej, już na podwójny bis, zagrano przekrojową mieszankę ballad. Gdzieś między Imieniem Deszczu, a To co dobre, to co lepsze pojawiła się piosenka Pogodniej (Złoty Środek) zadedykowana Ani Przybylskiej. Wzruszający moment.
Przez cały koncert Piasek zagadywał ludzi, zachęcał do zabawy, klaskania, śpiewania, tańczenia. Sam z resztą też starał się stanąć na wysokości zadania i tam, gdzie się dało potańczyć. Wtórowała mu Kasia, non stop machając łapkami i klaszcząc. A za nimi, praktycznie non stop, wyświetlano specjalnie na trasę przygotowane animacje, czasami fragmenty teledysków. Oprawa skromna, ale jak na taki koncert chyba wystarczająca.
Po bardzo specyficznym starcie, który zapamiętam do końca życia, jako najdziwaczniejszy początek biletowanego koncertu, bawiłam się naprawdę nieźle. Jak na kogoś, kto w życiu nie przesłuchał żadnej płyty Piaska, większość piosenek znałam, a jeśli nie znałam w całości, to kojarzyłam choćby refren. Nie sądzę, żebym szybko, lub kiedykolwiek jeszcze, powtórzyła koncertową przygodę z Andrzejem Piasecznym, ale przynajmniej już wiem, że poza czarującą postawą wiecznego chłopca, potrafi on śpiewać i zagrać dobre show przed kilkutysięczną publicznością.