Ponad dekadę trzeba było czekać na koncertowy powrót Avril Lavigne do Europy, a piętnaście lat na to, żeby zagrała w więcej niż siedmiu europejskich krajach. Po chorobie, po pandemii Avril nareszcie przywiozła światową trasę koncertową Love Sux Tour do Europy. 15 kwietnia zagrała w wypełnionym po brzegi Verti Music Hall w Berlinie przypominając, jak wiele wydał przebojów i jak niewiele się zmieniła. Był to zaledwie trzeci koncert na Starym Kontynencie, gdzie trasa kończy się 10 maja w Londynie. Zanim koncerty na wyspach przyjdzie czas na Polskę. Powrót po 15 latach już 30 kwietnia w Atlas Arenie.
Ta trasa miała odbyć się w 2020 roku i promować album Head Above Water. Zastanawiam się, czy gdyby doszła do skutku, w 2023 roku Avril znów grałaby w Europie promując Love Sux. Patrząc na jej koncertowy styl, wydaje się to nieprawdopodobne, ale od 2022 roku jest aktywna koncertowo jak przed dekadą, więc nie wolno mi skreślać tej myśli. Jeszcze z myślą o Head Above Water Tour kupiłam bilety na kilka koncertów, chciałam zobaczyć Lavigne na koncertach otwierających trasę, zobaczyć Mediolan i przy okazji Brukselę. Los pokrzyżował te plany, udało mi się bez problemu zwrócić wszystkie bilety. Z upływem lat zmniejszyć też liczbę koncertów, na które się wybierałam. Berlin nagle okazał się jednym z trzech pierwszych koncertów, w dodatku w weekend. Sytuacja idealna. A maraton koncertowy i tak zaliczyłam, bo zaledwie kilkanaście godzin wcześniej wróciłam z kilkudniowego pobytu w Dublinie, którego zwieńczeniem i celem był koncert Paramore.
W koncertowym starciu z Hayley Williams Avril Lavigne nie ma żadnych szans i dla niej samej to gorzej, że relacje przypadły na ten sam czas. Z drugiej strony to tak różne artystki – inny styl, inna charyzma, inny sceniczny rytm i predyspozycje. Lavigne od zawsze jest skryta, schowana na wielkiej scenie, nawet jeśli stoi na jej przedzie. Ma w sobie pewną niedostępność i można się nawet zastanawiać, czy śpiewając dla czterech i pół tysiąca fanów jednocześnie nie zastanawia się nad kolacją albo nie pisze w głowie nowej piosenki. Być może brzmi to śmiesznie, i niemiło, ale nie mam nic złego na myśli. To nie jest artystka, która wychodzi na scenę, włada nią i schodzi zostawiając morze potu, śliny i poobijane kolana.
W 2011 roku, oglądając Avril na żywo w Kolonii, wydawało mi się to problemem. Co prawda byłam wtedy zachwycona, że byłam na koncercie, spełniłam marzenie i zobaczyłam jedną z idolek na scenie, ale czułam pewne rozczarowanie. Teraz czuję radość, że po tylu latach znów mogłam usłyszeć na żywo głos Avril, zobaczyć ją w dobrej formie. A bezsprzecznie w niej jest – angażuje się w koncert wymyślając rzeczy, które kiedyś byłyby dla niej nie do przejścia. Wróciła do grania na perkusji, bawi się w zawadiaczkę wspólnie z supportującą ją Phem i zespołem Girlfriends strzelając z dymnych pistoletów i biegając po scenie w rytm utworu All The Small Things blink-182, zbija z fanami piątki na I’m With You. To wszystko wydarzyło się w Berlinie i cudownie było zobaczyć to na żywo.
Nie sądziłam, że będzie mi dane usłyszenie jeszcze raz na żywo When You’re Gone i Wish You Were Here. Nie sądziłam też, że koncertowe Head Above Water jest tak emocjonalne, a Avalanche może wskrzesić w Avril tyle emocji. Ich okazywanie nie jest jej mocną stroną, ale w tym utworze wychodzi jej to doskonale. Berliński koncert uświadomił mi, ile przebojów przez 20 lat kariery wydała Lavigne i chyba zaczęłam rozumieć, dlaczego tak trudno jest jej zmienić setlistę na taką, która nie przypominałaby składanki greatest hits. Dla fanów jak ja, którzy doskonale znają jej albumy i najchętniej wyrzuciliby z koncertów 90% singli, nie jest wielką frajdą śpiewanie Complicated, What The Hell czy Here’s To Never Growing Up, ale jest jakaś magia w tym, że pstrykając palcem Avril może zbudować 75-minutowy koncert złożony jedynie z przebojów. I to taki, do którego doda wydane w 2021 roku Bite Me czy I’m A Mess z 2022 roku. Naprawdę przestaję się dziwić, że lubi pływać w sosie o smaku sukcesu i patrzeć, jak tysiące fanów śpiewają z nią każde słowo.
Doskonałym podsumowaniem tych dwóch dekad na rynku jest montaż video do coveru Bad Reputation emitowany jako intro do koncertu. Na ekranie przelatują fragmenty wszystkich teledysków, wszystkie logotypy Avril, tworzy się niesłychanie nostalgiczny klimat. Można przypomnieć sobie klipy, które oglądało się na YouTube lub wypatrywało na MTV i Vivie. Bardzo miła, chociaż trochę zbyt długa, podróż do przeszłości. Po tym sentymentalnym wstępnie na scenie pojawia się gwiazda wieczoru z Bite Me na ustach. Zaczyna się więcej z przytupem i trwa on pierwsze cztery utwory.
Po What The Hell, Here’s To Never Growing Up i obowiązkowym Complicated przychodzi czas na zwolnienie, Avril siada na jednym z podestów i śpiewa When You’re Gone. Później Wish You Were Here przygrywając sobie na gitarze aksutycznej i energetyczniejsze My Happy Ending, które przeradza się w najnowszy przebój, I’m A Mess nagrany wspólnie z Yungbludem. Na tym, aż do bisu, kończą się spokojne momenty. Dopiero na bis Avril serwuje wspomniane już, naprawdę mocne, Head Above Water poprzedzone emisją kolejnego video. Ich jest podczas koncertu wiele, tak samo jak różnych outro, które skutecznie wydłużają koncert. Set kończy się przebojem I’m With You, wybrzmiewającym silniej, gdy Lavigne schodzi do fanów stojących przy barierkach. Piękny jest to moment, trudno zaprzeczyć!
Co bym zmieniła? Prosiłabym o zminimalizowanie liczby piłek lub puszczenie ich w tłum od końca obiektu. W teorii mają być dekoracją i umilać koncert, w praktyce w Berlinie przez pierwsza 45-minut toczyła się walka o przeżycie. Stanie w drugim rzędzie nie ułatwiało, bo niby widok na scenę idealny, ale nad głową odbijają się wielkie piłki, które tylko czyhają, żeby odbić się od głów. Bardzo zmęczyły fanów, którym zamiast umilać zabawę, po prostu ją utrudniały. Do tego stopnia, że niektórzy przebijali je siłą palców i robili wszystko, żeby się ich pozbyć.
W drugiej części koncertu sytuacja została względnie opanowana, większość spadła do fosy lub wylądowała na scenie. Co jest też ciekawe, samej Avril ewidentnie przeszkadzało, że piłki atakują też ją. Zwłaszcza, gdy grała My Happy Ending i Wish You Were Here, nie do końca mogąc bronić się przez atakami. Zastanawiałam się, dlaczego zgotowała sobie taki los? Bardzo to skomplikowane!
Cieszę się, że przede mną jeszcze jeden koncert tej trasy. Wyczekuję ponownego spotkania Avril z fanami z Polski, pozbierania wspomnień z polskiego koncertu, których jeszcze nie mam. To będzie niesamowity dzień, spełnienie marzenia, które pojawiło się na mojej liście dopiero kilka lat po jej ostatnim koncercie w Polsce. A ten wydarzył się w 2008 roku. Do zobaczenia w ostatni weekend kwietnia w Atlas Arenie!