Myślę, że tej aktorki nie trzeba nikomu przedstawiać. Od piątku w kinach można oglądać nowy film z Julianne Moore, Gloria Bell. Poszłam do kina tylko ze względu na nią, chociaż do końca nie byłam przekonana, czy to historia dla mnie. Po obejrzeniu cały czas mam wątpliwości, ale w miarę upływu czasu mam też coraz więcej do powiedzenia na jej temat. Łącznie z tym, że jestem za młoda, żeby w pełni docenić ten film, ale nie aż tak młoda, żeby zupełnie go nie zrozumieć.
Po cięższych tematach w postaci filmów Vox Lux i Podły, okrutny, zły Gloria Bell wydała się idealną odskocznią. W rzeczywistości okazało się, że to kolejna trudna historia, na której obejrzenie się zdecydowałam. Może przyciągam takie tematy? Na pewno podświadomie mnie do nich ciągnie.
Tym razem trafiłam na film, w którym całe show robi, ale też kradnie innym aktorom, Julianne Moore. Gloria Bell jest nią, a ona jest Glorią Bell. Atrakcyjną, inteligentną i świetnie poruszającą się we współczesnym świecie dojrzałą kobietą, która odchowała dzieci, rozwiodła się z mężem i nie zamierza ukryć się z książką pod kocem.
Gloria żyje pełnią życia, a przynajmniej każdego dnia bardzo się stara. Jej dorosłe już dzieci mają dla niej coraz mniej czasu, a były mąż znajduje młodszą partnerkę, ale Gloria ciągle liczy na to, że w jej życiu pojawią się jeszcze fajerwerki. Kiedy w jednym z klubów nocnych poznaje Arnolda, nowy romans rozbudza w niej nadzieje na przyszłość. I choć życie ma w zanadrzu jeszcze niejedną niespodziankę, to Gloria nie zamierza obrażać się na swój los.
Sześć lat temu na ekrany kin trafiła produkcja Gloria. Jej reżyserem był Sebastián Lelio, którego chilijski wówczas obraz tak bardzo spodobał się Moore, że zechciała z nim pracować. Tak powstała anglojęzyczna historia Glorii, opowiadająca o wszystkich kobietach, które w pewnym momencie życia dochodzą do wniosku, że coś wyjątkowego jeszcze na nie czeka. Pozornie mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z kolejną historią romantyczną, w której kobieta poznaje mężczyznę, zakochuje się, a potem ma złamane serce. W tym wypadku dochodzi jeszcze kilka “ale”.
Gloria jest kobietą niezależną. Ma dobre relacje z byłym mężem i dziećmi, które co prawda wydają się niezwykle samodzielne, a ona czasami zdaje się im narzucać. W gruncie rzeczy są jednak tak samo zagubieni w miłości, jak ich matka. Tak samo pragną kochać i być kochani, a zarazem każde z nich musi pokonać różne przeszkody, żeby w ogóle spróbować być w związku. To, co najbardziej uderza w tym filmie to przemiana, jaka zachodzi w Glorii od momentu poznania Arnolda do dnia, w którym definitywnie wymazuje go ze swojego życia.
Moore dostała od Lelio możliwość pokazania kilku twarzy – kobiety z poukładanym życiem, ale otwartej na nowe znajomości. Kobiety, która wpuszcza do swojego świata nowego mężczyznę i otwiera przed nim wszystkie drzwi, zaprasza na urodziny syna i decyduje na wspólny wyjazd. Aż po kobietę, którą nowe uczucie niszczy i musi zrobić wszystko, żeby wydostać się z relacji, która nagle stała się dla niej zabójcza.
Gloria Bell, z kobiety roześmianej, radosnej, pełnej pasji i chętnie spotykającej się z innymi ludźmi staje się kobietą smutną, zamykającą się w domu i rezygnującą z tego, co do niedawna wypełniało jej wolny czas. Niezwykle przykro patrzy się na taką przemianę i jeden z wniosków, który nasunął mi się od razu po wyjściu z sali kinowej brzmiał: nic za wszelką cenę, nawet miłość. Później doszło jeszcze to, co zapisałam w tytule, czyli nie daj sobie odebrać uśmiechu.
Na końcu filmu wraca stara Gloria, triumfalnym gestem kończy znajomość, znów wchodzi na parkiet i śmieje się tak, że można uznać, że oszalała. Ale ten śmiech jest zaraźliwy, kibicuje się jej i jednocześnie żałuje, że nie pozna się jej dalszych losów. Julianne Moore czaruje i pokazuje, że w życiu nigdy nie jest za późno na miłość, ale bez względu na wiek nie należy godzić się na byle jakie uczucie.