Pamiętacie film Room? Ten, dzięki któremu Brie Larson otrzymała od Akademii Oscara i kilka innych ważnych, prestiżowych nagród? Obejrzałam go chwilę po tym, jak rozdano Oscary. To był początek tego roku, film był w Polsce jeszcze świeży, ale dzięki Oscarom skutecznie rozsławiony i zachwalany. Z zamiłowaniem do oskarowych produkcji jest u mnie różnie, ale w tym wypadku coś mnie do tego filmu ciągnęło.
Chciałam się przekonać, czy i mnie, podobnie jak krytyków filmowych i widzów, poruszy historia matki i syna zamkniętych w baraku.
Do POPventu Room trafia z dwóch powodów: tak się złożyło, że nie napisałam jego recenzji i tak się złożyło, że ten film rozłożył mnie na łopatki. Być może właśnie dlatego nie usiadłam i nie napisałam o nim wcześniej. Kompletnie się nie spodziewałam, że historia pięcioletniego Jacka, którego byłam pewna, że gra dziewczynka (!), od urodzenia mieszkającego z mamą w niewielkim, tytułowym pokoju może tak mnie wciągnąć, poruszyć. Rozbroić na kilka dni.
Do dzisiaj, a minęło już 10 miesięcy odkąd go obejrzałam, nie wiem, czy bardziej wstrząsnęła mną historia porwanej nastolatki, którą porywacz więził przez siedem lat, regularnie gwałcił i z którą ma dziecko, czy pokazana w tym filmie bezgranicznej miłość matki do dziecka. Często pada w filmach, w serialach zdanie: “to moje dziecko, tylko moje,” ale rzadko towarzyszy temu tak duży, prawdziwy ładunek emocjonalny.
Wielką sztuką jest napisanie scenariusza takiego filmu. Wielkie uznanie dla Emmy Donoghue, autorki książki Room, której wspólnie z reżyserem, Lennym Abrahamsonem udało się stworzyć podwaliny pod ten film. Ogromne brawa dla Brie, która być może zagrała w tej produkcji rolę życia.
Hollywoodzkie, duże anglojęzyczne kino kojarzy się z przepychem, efektami, zapierającymi dech w piersiach widokami wielkich miast i drogimi kostiumami. Tutaj tego nie ma. W zasadzie to nie ma prawie niczego. Jedna i ta sama bluzka, znoszone spodnie, stare wytarte skarpetki.