Po tym, jak w ubiegłym roku Wrocław poważnie minął się z szansą na pobicie Rekordu Guinnessa w liczbie osób jednocześnie grających na gitarze utwór Hey Joe, w tym roku trzeba było stanąć na palcach i zrobić wszystko, żeby rekord pobić. A przynajmniej być o włos. Wymyślono koncert gwiazd i tak oto Within Temptation i Guano Apes zagrali we wrocławskiej Hali Stulecia. A ponieważ moje ostatnie spotkanie z holenderską grupą wiąże się z samym początkiem promocji albumu Hydra, a to było stosunkowo dawno temu, Majówka we Wrocławiu była oczywistością.
Zastanawiałam się, jak ubrani w glany metalowcy, bo jakimś dziwnym zrządzeniem losu to ich było w tłumie najwięcej, przyjmą gotycko-brzmiące Within Temptation. Pogo przecież zrobić się za bardzo nie da, na wokalu kobieta i to ubrana w gorset. Mogło być różnie, a wielkich fanów, pośród tłumu wypełniającego Halę Stulecia, było raczej niewielu. Na korzyść zespołu działało ponad godzinne oczekiwanie na koncert, duchota i ogólne zmęczenie przybyłych, bo koncert rozpoczął się po 22-ej.
GUANO APES
Dwie godziny wcześniej scenę przejęli nasi niemieccy sąsiedzi z Guano Apes. Podobnie, jak Within, Guano bywa i grywa w Polsce stosunkowo często, ale ich lata świetności można chyba uznać za zakończone, i to dawno temu, bo w latach dziewięćdziesiątych. Wydają, co prawda nowe płyty, i brzmią one naprawdę dobrze, ale brzmienie z początku kariery wciąż najbardziej porusza ludzi. Na scenę wyszli, jak wychodziło się na nią kiedyś – bez fajerwerków, bez specjalnej dekoracji, bo tą ograniczono jedynie do zwisającego płótna z twarzą niesympatycznego goryla i bez specjalnych strojów. A ponieważ zaczęło się 10 minut przed czasem, przez co ja sama ledwo zdążyłam wściubić nos i zatkać uszy, ludzi przybywało jeszcze w trakcie koncertu.
Start mieli więc mało udany, ale mniej więcej w połowie koncertu, gdy rzucili się do wykonania swoich sztandarowych utworów – Open Your Eyes i Big In Japan – ludzie byli zwarci i gotowi by rzucić się w wir pogo. Wszystkie glany obecne na pokładzie mogły wreszcie się wyszaleć, wyskakać i wytupać. Sandra, swoją drogą naprawdę dobrze wypadająca na żywo i potrafiąca zrobić dobre, rockowe show, rzuciła nawet mikrofon w publiczność, a pewna dziewczyna odśpiewała za nią końcówkę jednego z utworów.
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale ostatnio ciągle wracam do lat 90-tych. Pewnie nigdy nie wybrałabym się na solowy koncert Guano Apes, bo nie słuchałam ich od lat i byłam naprawdę zdziwiona, że wciąż koncertują. Byłam jednak pewna, że jeśli line-up zostanie ułożony tak, żeby dało się zobaczyć i Within Temptation i Guano Apes to zrobię wszystko, żeby pójść na dwa koncerty. Występowali jeden, po drugim – dogodniejszą sytuację trudno sobie wyobrazić.
Gitarowe, klasyczne, mocne granie z momentami ostro brzmiącą dziewczyną na wokalu i unikanie wspomagania się elektroniką to stwierdzenie, które dobrze opisuje Guano Apes na żywo. A jeśli można ich nazwać supportem Withinów, chociaż były to koncerty festiwalowe, więc nie powinno się tego robić, idealnie uzupełnili brzmieniem swoich następców.
WITHIN TEMPTATION
Ich ostatnia studyjna płyta ma już swoje lata i w sumie to czas na nagranie kolejnej, stąd też moje zachodzenie w głowę, jakie zagrają piosenki. Czy potraktują ten występ, jak taki typowo festiwalowy? Czy miło zaskoczą wiernych fanów, których ucieszyła informacja o półtorej godzinnym koncercie? Czy zagrają coś nowego? I wreszcie, czy zrezygnują z grania coverów, których nie chciałabym usłyszeć?
Warto byłoby zacząć od tego, że po minimalistycznej produkcji, jaką zaprezentowało Guano Apes nie pozostał ślad. Na scenę wjechały podwyższenia, ekrany, a z tyłu zawisły trzy płótna z hydrami. Zespół przywiózł więc do Wrocławia pełną produkcję, a to pozwalało sądzić, że nie będzie to iście festiwalowy koncert z samymi przebojami i brakiem bisów. Nawet gdyby taki miał być i tak cieszyłabym się, że udało mi się tam znaleźć, ale znam moc sprawczą polskiego Fan Clubu Within Temptation i wiedziałam, że bez walki się nie poddadzą.
Po prawie dwóch godzinach oczekiwania, gdy Hala przyjemnie się zapełniła nie tylko na płycie, ale także na trybunach, na scenę wyszedł zespół i… coś. Uwielbiam Sharon i doceniam kreatywność jej stylistki, ale kreacja, z jaką rozpoczęła wykonywanie Caged kojarzyła mi się z westernem. Tak naprawdę nie potrafiłam się skupić na piosence, bo cały czas zastanawiałam się, ile ta dziwna korona, pióropusz czy cokolwiek to było, waży, czy jej nie spadnie i jak ona zamierza wytrzymać w tym cały koncert. Na szczęście już na In the Middle of the Night pióropusz z głowy znikł, z ramion czarne szaty, a Sharon biegała po scenie w czarnej sukience z czerwonymi różami. Wyglądała o niebo lepiej, a ja przestałam się martwić o jej kręgosłup!
Jeśli chodzi o setlistę to poza dwoma miłymi zaskoczeniami, czyli wspomnianym już Caged oraz wykonanym w prezencie dla polskich fanów, naturalnie na prośbę fan clubu, The Last Dance, zespół zaprezentował mieszankę singli z trzech ostatnich albumów oraz oczywiste-oczywistości. Nie zabrakło więc Faster, Paradise, The Howling, Mother Earth i Ice Queen. Na bis zagrano też akustyczną wersję The Whole World Is Watching, ale bez Piotra Roguckiego na wokalu. Było też moje ulubione Our Solmen Hour i Stand My Ground oraz wszystkie kolaboracje z krążka Hydra, z wokalami gości puszczonymi z taśmy, a ich twarzami wyświetlanymi na ekranach. Nie jest to najszczęśliwsze koncertowe rozwiązanie, ale cóż poradzić, gdy na krążku ma się trzy duety, w sumie to wręcz cztery, a ze sobą w trasę wszystkich gości zabrać się przecież nie da. Było też What Have You Done, także z gościnnym występem z telewizorka.
Na szczęście charakterystyczna barwa głosu Sharon, mimo kilku potknięć w tekstach, przyciąga uwagę do tego stopnia, że nawet Tarja z taśmy nie jest w stanie zepsuć bardzo dobrego wrażenia. Swoją drogą, zastanawiam się, czy zespół miał we Wrocławiu wyjątkowo dobrze naładowane akumulatory i faktycznie aż tak stęsknił się za graniem, czy to ja źle pamiętam ich takich lekko ociężałych. Rozsadzała ich bowiem energia, biegali po tej scenie, jakby weszli na nią pierwszy raz od kilku lat. Nawet górna platforma została maksymalnie wykorzystana nie tylko przez Sharon. Było to całkiem zabawne, gdy jeden gitarzysta szukał wzrokiem drugiego i nie mógł go znaleźć, a grającą gitarę słyszał bardzo dobrze. Tymczasem ten poszukiwany hasał sobie na górze, jak gdyby nigdy nic!
Metalowe głowy okazały się oczarowane brzmieniem i pewnie wyglądem Sharon, bo zupełnie nie przeszkadzało im bujanie się do spokojniejszych utworów, a na końcu głośne tupanie ciężkimi glanami podziękowało zespołowi za świetny koncert. Robiło to wrażenie, nie powiem. Podłoga trzęsła się niczym obraz na filmach o trzęsieniach ziemi. Później strzeliliśmy sobie pamiątkową fotkę, którą zespół już wrzucił do sieci i na której ładnie widać, ilu nas tam było. A było nas wielu!
Formalnie był to dopiero początek wrocławskiej majówki, a przez dwa kolejne dni Hala Stulecia i Pergola były okupywane przede wszystkim przez naszych krajowych muzyków. Dla mnie był to początek i koniec, ale na bardzo dobrym poziomie! Świetnie było zobaczyć na żywo Guano Apes, udowadniające, że we współczesności można nadal grać, jak grało się lata temu a przy tym wydawać płyty, które wcale od nowej rzeczywistości nie odstają. Genialnie było ponownie zobaczyć Within Temptation i przypomnieć sobie, jak cholernie warto jest czekać na ich nowy album. Czekam więc na nowe utwory i wtedy liczę, że spotkamy się ponownie.