Szortext: Grey Daze – Amends

Zespół Grey Daze to formacja, w której przed wielką, międzynarodową karierą z Linkin Park występował Chester Bennington. Zespół wydał dwie studyjne płyty, cieszył się popularnością w rodzinnym stanie Arizona, ale ich drogi się rozeszły. Chester szukał szczęścia w nowej kapeli i właśnie z nią, Linkin Park, zaczął realizować muzyczne marzenia. O Grey Daze słuch zaginął. Gdy w 2017 roku zespół poinformował, że zamierza dać fanom szansę na posłuchanie nowego materiału z Chesterem na wokalu byłam umiarkowanie podekscytowana. Kilka miesięcy temu ogłosili, że wspólnie z rodziną zmarłego wokalisty podjęli decyzje o kontynuowaniu prac nad albumem. Płyta Amends ukazała się 26 czerwca.

Dość sceptycznie pochodzę do pośmiertnych albumów, uważając, że zmarły artysta mógłby mieć inną wizję i nie powinno się wydawać niczego, czego nie zatwierdził. Moje umiarkowane podekscytowanie powrotem Grey Daze wynikało przede wszystkim z faktu, że trudno było oczekiwać albumu wyłącznie z nowymi utworami. Nowe wersje, głównie w znaczeniu nagranych od nowa ścieżek dających lepszą jakość dźwięku, utworów wydanych na Wake Me z 1994 i …No Sun Today z 1997 nie były specjalnie zachęcające. Wiem, że był moment, w którym wytwórnia Linkin Park starała się ukryć nagranie Grey Daze przed światem, ale był też czas, w którym spokojnie można było ich posłuchać i robiłam to dość intensywnie. Nie czułam więc potrzeby, żeby słuchać odnowionych wersji dobrze mi znanych piosenek. Czułam wręcz, że to może zaowocować gorszymi wersjami. Plus, jaki wówczas widziałam to legalne udostępnienie tych piosenek w sieci, ewentualne nowe kompozycje i trasa koncertowa.

Podchodziłam do zapowiedzi Amends jak pies do jeża. Ostatecznie postanowiłam dać szanse singlom i przypomnieć sobie utwory, których nie słuchałam od lat. Czy słychać różnice pomiędzy utworami z 1997 a tymi nagranymi 20 lat później? Oczywiście że tak, co wynika choćby z rozwoju technologii i prostego faktu, że nigdy nie miałam wyśmienitej jakości ścieżek z pierwszych dwóch płyt.

Na album Amends trafiło jedenaście utworów i nie są to wszystkie piosenki, które Grey Daze wydało na albumach Wake Me i …No Sun Today. Choć warto wiedzieć, że kilka utwór wydano na każdej z tych płyt. Bezsprzecznie, i tak było też przed laty, największe wrażenie robi na mnie Soul Song. Bez wątpienia dlatego, że jest balladą, w której wówczas trudno było usłyszeć Chestera. Podobnie jest z Sometimes, które w zwrotkach jest bardzo spokojnym utworem, opartym na gitarze akustycznej.

Największa muzyczna zaleta Amends, jaką dostrzegam to możliwość słuchania głosu Chestera bez towarzystwa Mike’a i dźwięków charakterystycznych dla stylu Linkin Park. To jest tak naprawdę ta największa różnica, jaką zawsze widziałam w pobocznych projektach Chestera. Dodatkowo Amends pozwala sobie przypomnieć, jak wokal Chestera brzmiał na początku kariery. To wokal młodego, często chyba sprawdzającego możliwości własnych strun głosowych chłopaka. Przez lata, a raczej po latach forsowania narzędzia pracy, Chester zaczął śpiewać inaczej. Zmiana techniki śpiewania czy ograniczanie się w eksploatacji strun to częste zjawisko u muzyków przez lata śpiewających w rockowych czy metalowych kapelach. Na każdej kolejnej płycie Linkin Park było słychać odchodzenie od krzyków i tego, co na pierwszych dwóch albumach było dla grupy charakterystyczne. Amends jest więc rzeczywiście takim spojrzeniem wstecz, powrotem do początków muzycznej działalności Chestera.

Płyta brzmi dobrze, brzmi współcześnie i z pewnością brzmiałaby świetnie podczas koncertów. Jest rockowo, jest grunge’owo, jest gitarowo, bywa lirycznie. Utwory dostały nowe życie i przypominają złość, jaka skrywała się w głowie Benningtona. Słychać to w B12, The Syndrome czy Just Like Heroin.

Oczywiście są utwory, których słucha się przez pryzmat samobójstwa Chestera, doszukując w nich drugiego dna, np. Morei Sky. Myślę, że to całkiem normalne i wiem, że dokładnie tak samo było w przypadku ostatniego albumu Linkin Park, One More Light. W przypadku Amends wydaje się jednak o tyle nieuzasadnione, że te kompozycje mają ponad 20 lat. Na album nie trafiła żadna z nowych piosenek, jakie ponoć, tak twierdzi jego przyjaciel i członek Grey Daze Sean Dowdell, komponował wokalista. Może usłyszymy je na kolejnej płycie, bo panowie z Grey Daze już ogłosili, że mają wystarczająco dużo materiału, żeby wypuścić jeszcze jeden album. Chociaż nie jestem pewna, czy Chester zdążył wejść z tym nowym materiałem do studia. Tak czy inaczej jest jeszcze kilka starych utworów, których nie wydali.

To, co zwraca największą uwagę to utwory, które brzmią jak piosenki, które mógłby wydać Linkin Park, np. Just Like Heroin i She Shines. Być może właśnie dlatego wytwórni tak zależało na tym, aby brzmienie Grey Daze pozostało nieznane. I być może właśnie dlatego Amends słucha się tak dobrze. Ta płyta ma prawo przypominać wczesne płyty Linkin Park, a przecież na przestrzeni lat ich utwory zmieniły swój charakter, stały się bardziej melodyjne a wpływy popu bardziej słyszalne.

Czy to genialny album? Nie, to dobre i poprawne piosenki, które zyskują dzięki charakterystycznej barwie głosu Chestera. To płyta, która najprawdopodobniej nie dałaby Grey Daze dużej popularności i gigantycznej trasy koncertowej, ale rozczuliłaby tych fanów, którzy kilkanaście lat temu przekopywali internet w poszukiwaniu śladów początków działalności chłopaków z Linkin Park. Członkowie Grey Daze, ze względu na okoliczności wydania płyty, opowiadają o niej głównie przez pryzmat wspomnień o zmarłym przyjacielu, chęci zamknięcia pewnego rozdziału i zrobieni czegoś, co (być może) by mu się spodobało.

Album można kupić tutaj.