Ta relacja powinna pojawić się już kilka dni temu, gdy wspomnienia były bardzo świeże. Potrzebowałam jednak czasu, żeby ułożyć sobie w głowie to wszystko, co 3 sierpnia wydarzyło się na Verdens Ende w Norwegii. To właśnie tam odbył się mój trzeci koncert Madrugady, na jakim byłam w tym roku i nie wykluczone, że nie był to ostatni, na jakim jeszcze w tym roku będę. Ten tekst nie będzie typową relacją z koncertu, które się tutaj pojawiają. To opowieść o tym, jak spełnia się marzenia i w błyskawicznym tempie dochodzi do momentu, w którym już więcej, jako fan, osiągnąć nie możesz.
Z pewnością pisałam już o tym, że przez wiele lat Madrugada była zespołem, o którego powrocie do koncertowania marzyliśmy – ja i Kot, ale nie było żadnych oznak, że taki powrót jest w ogóle możliwy. Wokalista Madrugady, Sivert Høyem, osoba szalenie popularna i rozpoznawalna w Norwegii, zajął się solową karierą, dużo koncertował i ewidentnie czuł się trochę niekomfortowo, gdy fani prosili go, aby na własnych koncertach sięgał po jak najwięcej repertuaru Madrugady. Nigdy nie udało mi się wybrać na solowy koncert Siverta. Albo byłam pilną uczennicą, która nie mogła opuścić lekcji, albo pilną studentką, która gardziła drugimi terminami egzaminów.
Gdy Madrugada wróciła, gdy ogłosili pierwsze koncerty a później kolejne, następne i zaczęli grać w miejscach, do których nie było już tak daleko (Sivert grywał bardzo dużo w Grecji), wiedziałam, że chcę być częścią ich powrotu. Nie sądziłam jednak, że zaledwie w pół roku wydarzy się to, co przeżyłam na Verdens Ende. Przez cztery lata istnienia tego bloga udało mi się otworzyć wiele nowych drzwi. Lubię z nich korzystać, ale staram się też, żeby relacje z koncertów nie były monotematyczne i nie opowiadały o jednym i tym samym artyście. Jednocześnie lubię mieć świadomość, że to moje miejsce w sieci i jeśli chcę pisać często o jednym artyście – nikt nie może mi tego zabronić. Dlatego spodziewajcie się jeszcze nie jednej relacji z koncertu Madrugady.
Co się wydarzyło i o co tyle hałasu? Spróbuję zacząć od początku. Na początku kwietnia Madrugada ogłosiła, że będzie główną gwiazdą koncertu organizowanego przez Obos, w dużym skrócie norweską firmę budującą domy. Koncert zaplanowano na 3 sierpnia a na miejsce wybrano Verdens Ende w Tjøme, tzw. koniec świata, który miałam obejrzeć już kilka lat wcześniej. Na serio, nie żartuję! Nie żartuję też pisząc, że dosłownie dzień przed ogłoszeniem tego koncertu na Verdens Ende wybrał się Kot.
To miejsce, w którym łączy się Morze Północne z Morzem Bałtyckim, w którym można spacerować po fiordach i podziwiać surowy klimat krajobrazu, obcować z naturą i przekonać się, że na świecie nadal istnieją magiczne miejsca, których nie zniszczyła cywilizacja. Jak więc można zrezygnować z udziału w koncercie Madrugady w takim miejscu? Upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zobaczyć Verdens Ende i posłuchać Madrugady na żywo w ich ojczystym kraju? Brzmi, jak najlepszy pomysł na wakacje 2019! Pojawił się tylko jeden problem. Nasz norweski przyjaciel, u którego spędziliśmy kilka dni przed i po koncercie, powiedział nam, że Obos ma około 4000 członków, współpracowników czy innych działaczy, którzy dostaną dostęp do przedsprzedaży, jeśli taka będzie. Oczywiście była!
Verdens Ende samo w sobie jest duże, wszak dookoła woda, woda i fiordy, ale płaskiego terenu, na którym można byłoby stanąć wcale nie ma aż tak wiele. Do sprzedaży, w naprawdę bajecznie niskiej cenie, trafiło 5000 tysięcy wejściówek. A przynajmniej taka była frekwencja. Koncert wyprzedał się w chwilę.
Wiedzieliśmy, że mamy raczej marne szanse w tej walce. Wówczas pojawił się pomysł, żeby odświeżyć kontakt ze stycznia, ten który umożliwił mi udział w pierwszym berlińskim koncercie zespołu. Kontakt z managementem zespołu. Wstępnie zarezerwowaliśmy sobie dwie akredytacje i tak przeczekaliśmy do sierpnia, w tak zwanym międzyczasie wydając ciężko zarobione na internetach pieniądze na bilety lotnicze. Dla mnie już wtedy, w kwietniu, było jasne że sama wizyta na Verdens Ende i pójście tam z aparatem to szczyt marzeń i o więcej prosić na można. Ogólnie mam problem, żeby prosić o więcej i wchodzić oknem gdy wyrzucają mnie drzwiami…
Przeczytaj też: MADRUGADA W COLUMBIAHALLE W BERLINIE. BARIERKI ZDOBYTE!
Poczekaliśmy więc do początku miesiąca i ponownie odezwałam się do osoby z ekipy zespołu, żeby przypomnieć, że przylatujemy. Następnego dnia wszystko było potwierdzone, a ostatnie szczegóły mieliśmy dogadać w dzień koncertu. Chodziło, wtedy, o to, żeby wpisano nas na listę dziennikarzy i żebyśmy dostali informację, gdzie będzie punkt, w którym będzie można się zameldować. Dopiero później padło pytanie o spotkanie i poklepywanie się po plecach. Dwie pieczenie? Ale po co się ograniczać? Pójdziemy na koncert, przygotujemy zdjęcia do relacji, spotkamy się z zespołem. Czemu nie?!
Po niespełna pół roku od pierwszego maila, pytania o akredytację, żeby móc uzupełnić relację z koncertu zdjęciami, doszłam na szczyt. Na liście fanowskich marzeń nic już nie zostało. Pójście na koncert – odhaczone, i to trzykrotnie. Fotografowanie zespołu w czasie koncertu – odhaczone, dwukrotnie. Spotkanie z zespołem – odhaczone, i to nie takie pięciosekundowe, w pośpiechu i bez zwracania uwagi na twarz. Zaproszenie na każdy koncert w przyszłości – załatwione. Teraz mogę do końca roku pisać relacje tylko i wyłącznie z Madrugady. Właśnie o to wszystko tyle hałasu i to wszystko razem sprawia, że się uśmiecham!
Droga do Verdens Ende upłynęła nam pod znakiem podziwiania krajobrazów, śmiania się z czerwonych stempelków, jakie przybijano na rękach uczestnikom wycieczki – na Verdens Ende jeździły specjalnie podstawione na tę okazję autobusy. Na miejscu bez problemu odebraliśmy, co nasze i poszliśmy podziwiać fiordy, robić zdjęcia i siedzieć wśród mew na skałach. W oczekiwaniu na koncert rzecz jasna. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że pierwszą rzeczą, jaką zrobimy po koncercie nie będzie pójście piaszczystą drogą na autobus, a wejście po lichych schodach na scenę i zejście z drugiej strony. Wiedzieliśmy, że być może tak będzie, ale zakulisowe spotkania po koncertach nigdy nie są pewnikiem, bo zawsze może wydarzyć się coś, co zmusi zespół, żeby opuścić teren imprezy wcześniej. Swoją drogą, dla kogoś, kto jak ja średnio przyjaźni się ze schodami kontakt z nimi w takiej sytuacji to podwójny stres. Ale poszło gładko, tzn. bez przeszkód.
Madrugada rozpoczęła koncert około 21:10. Ustawiłam się więc w fosie, w której jak się okazało był tylko jeden inny fotograf i to w dodatku również Polak i wykonałam swoje zadanie. Miałam już wtedy na dłoni dwa stempelki – czerwony na autobus i czarny dla mediów. Każdy błyskawicznie przerodził się w plamę, której nie mogłam zmyć przed 5 dni.
W trakcie pierwszych trzech utworów, bo zwyczajowo tyle można stać w fosie i robić zdjęcia, starałam się nie zrujnować koncertu nieopatrznie odłączając kable – dość dużo ich wystawało i bałam się, że mogę je naruszyć – i przeszkadzając Sivertowi w kontakcie z fanami. W tym ostatnim względzie, od czasu koncertu w Berlinie z lutego, zaszła spora zmiana, bowiem Høyem coraz częściej i chętniej podchodzi do fanów, zbija piątki i wchodzi w interakcje. Na niektórych koncertach potrafi się też rzucić w tłum, co jedynie dowodzi, że Madrugada to nie jest liryczne, melancholijne, łzawe granie.
Przeczytaj też: FANI MADRUGADY W SIÓDMYM NIEBIE. KULTOWA NORWESKA GRUPA ZAGRAŁA W WARSZAWIE
W ostatnim czasie Madrugada gra na wielu festiwalach i ich setlista uległa skróceniu. Na Verdens Ende także zagrali skrócony koncert, ale dzięki skróceniu solówek, intr i outr udało im się zagrać siedemnaście utworów. Były piosenki z albumu Industrial Silence, który obchodzi w tym roku 20 urodziny i jest głównym powodem powrotu zespołu. Było też kilka utworów z pozostałych płyt, m.in. The Kids Are on High Street i kultowe Majesty, na które Norwedzy zareagowali bardzo entuzjastycznie. Większa rola przypadła też w udziale skrzypaczce, o której wspominałam w poprzedniej relacji. Teraz gra z zespołem znacznie częściej.
To, co się nie zmieniło to wielkie zaangażowanie zespołu i ewidentna radość z tego, co robią. Na żywo są cały czas coraz lepsi, wydają się nie być zupełnie zmęczeni miesiącami w trasie i własnym towarzystwem. Świetnie się bawią i sprzedają swoją radość fanom. A przynajmniej się starają, bo norweska publiczność nie była specjalnie wylewna.
Może to kwestia tego, że nie wszyscy byli wielkimi fanami zespołu, a po prostu kupili bilety za śmieszne pieniądze i postanowili spędzić popołudnie siedząc na skałach i słuchając Madrugady? Może to po prostu spokojny, skandynawski styl bycia i życia, który oznacza ograniczenie dzikich harców do minimum? Cokolwiek by to nie było – w Niemczech Madrugada wywołuje większe emocje. Nie zmienia to jednak faktu, że świetnie było zobaczyć zespół grający dla swoich rodaków.
Niezbyt często, żeby nie powiedzieć, że w zasadzie wcale, zdarza mi się oglądać jednego artystę w tak różnych koncertowych warunkach i jednym roku. Najpierw w naprawdę malutkim klubie, który jest wypchany do granic możliwości. Później w większym obiekcie, na większej scenie, a następnie na czymś w rodzaju festiwalu, pod chmurką. I w dodatku w otoczeniu wody i historycznych głazów. Nieczęsto zdarza mi się też oglądać jednego artystę aż trzy razy w odstępie zaledwie kilkunastu tygodni.
Najprawdopodobniej błędem jest pisanie tych słów na początku sierpnia, przed jesiennym sezonem koncertowym, ale wszystko wskazuje na to, że koncertowy 2019 będzie należał do Madrugady. To oni staną na podium mojej listy najlepszych koncertów, na jakich byłam w tym roku. Tak myślę, ale oczywiście chętnie zmienię zdanie i poznam nowego lidera!
Koncert trwał półtorej godziny, a już chwilę po nim staliśmy za kulisami, w ciepłym namiocie wspólnie z członkami zespołu. Ściskając dłonie, wymieniając uprzejmości, pijąc piwo i dzieląc się spostrzeżeniami z koncertów, na których byliśmy. Było tam oczywiście więcej osób – jacyś dawno niewidziani znajomi czy członkowie rodziny, więc nie każdy z Madrugady znalazł czas, żeby z nami porozmawiać. Znaleźli go jednak perkusista Jon Lauvland Pettersen i wokalista Sivert Høyem. Warto chyba wspomnieć, że pod nazwą zespołu, oprócz tych dwóch, występuje jeszcze jedynie basista, Frode Jacobsen. Pozostali muzycy to tzw. muzycy koncertowi, chociaż podczas koncertu nie widać (i nie czuć) podziału na oficjalnych członków i członków zespołu uzupełniającego skład.
To było najszybsze i najkrótsze zarazem pół godziny w moim muzycznym życiu. Na wiele lat przed tym, jak narodził się pomysł założenia tego bloga miałam już przyjemność spełniania swoich muzycznych, fanowskich marzeń, ale tym razem wszystko odbywało się na większym luzie. Tak naprawdę jestem prawie pewna, że gdybyśmy zostali za tymi kulisami na kilka godzin, nikt by nas nie wyrzucił. Po połowie godziny tez nikt nas nie wyrzucił, ale uznaliśmy, że nasza przyjaźń z Sivertem jest już wystarczająco zaawansowana i możemy pewne tematy odłożyć na kolejne spotkanie. Tak żeby nie opowiedzieć sobie wszystkiego na pierwszej randce, rozumiecie.
Rozmawialiśmy o rzeczach, o których nie chcę i nie mogę mówić. To była jedna z tych rozmów z muzykiem-artystą, która zostaje między rozmówcami. Nie był to wywiad do publikacji, choć myślę, że gdyby taki powstał, mógłby być naprawdę bardzo interesujący! Życzę wszystkim fanom, wszystkich zespołów i artystów, żeby doświadczyli kiedyś takiego spotkania, mieli możliwość swobodnej wymiany myśli i spostrzeżeń z artystą, a wracając do domu mieli poczucie, że odbyli merytoryczną, naprawdę udaną rozmowę z osobą, która też czerpała z tego przyjemność.
Na stopie koleżeńskiej, przyjacielskiej, nie jak muzyk z dziennikarzem, który oczekuje jak najlepszego efektu spotkania, bo naczelny ma wymagania. To bezcenne doświadczenie, którego tak naprawdę nie da się opisać! Jeden koncert, trzy godziny z życia, mogą pozytywnie nastroić na kolejne tygodnie i miesiące. Jestem bardzo podekscytowana przyszłością, bo już dawno nie czułam, że pomysł, który zrodził się w mojej głowie sześć lat temu przyniesie mi tyle radości i satysfakcji. A to przecież dopiero początek…