Męskie Granie przywróciło moją wiarę w to, że są jeszcze w tym kraju muzycy, którym się chce. Odkopać z zakurzonych półek stare polskie przeboje, popracować nad nowymi aranżacjami, a potem przez kilka weekendów jeździć z nimi po kraju i mieć ewidentną radość z ich wykonywania. A do tego połączyć siły z innymi twórcami, często z tych muzycznych rewirów, które tylko w teorii zupełnie do siebie nie pasują.
Jedyny niedosyt wynika z tego, że pewnie na każdym kolejnym przystanku tej trasy koncert Męskie Granie Orkiestra, bo o to połączenie sił mi chodzi, będzie wypadał coraz lepiej. Gdy rok temu po raz pierwszy w życiu szłam na Męskie Granie najbardziej oczarowała mnie przyjemna, rodzinnie-muzyczna atmosfera. Idąc na Męskie Granie po raz drugi mogę pokusić się o porównania. Oto moje 10 punktów, które mogą przekonać Was, albo zniechęcić, do wybrania się na jeden z tegorocznych koncertów. Bilety chyba są jeszcze dostępne.
1. Fenomenalny bis
Niecodziennie tak zaczynać od końca, ale w przypadku Męskiego Grania to właśnie o ten koniec chodzi. Można kupić bilet, bo chce się zobaczyć jednego Dawida lub drugą Monikę, ale to finał finałów jest tą wisienką na torcie. I ponownie przekonałam się, że w zasadzie nie ma znaczenia, jakie nazwiska będą koncert Orkiestry promować, dobór wszystkich artystów – także tych, których na plakatach nie widać – jest idealny.
Niby wiadomo, że część ludzi kupiła bilet, żeby zobaczyć Podsiadło, niespecjalnie dało się to ukryć, a akurat im się pofarciło, bo grał w Orkiestrze na puzonie, ale siłą tego projektu nie są wcale znane nazwiska. Jak człowiek widzi uradowanego Organka, który jest w swoim żywiole grając piosenki z zamierzchłej, polskiej przeszłości to robi mu się miło na sercu. Ale jak spojrzy głębiej i zobaczy rozszalałego gitarzystę, będących w transie perkusistów i kompletnie odlatującego DJ, a ich nazwisk nie zna, bo nie zapamiętał, to buzia sama się śmieje. I kurcze oto właśnie w tym chodzi! O czystą radochę z grania muzyki, bawienia się dźwiękami i eksperymentowania.
Zastanawiał mnie bardzo udział O.S.T.R. w tym całym orkiestrowaniu, bo koncert finałowy trwał, zaproszeni gości w osobach Moniki Brodki i Andrzeja Grabowskiego wystąpili, a jeden z przywódców watahy nadal nie pojawił się na scenie. Wiem, że wiele osób czekało na połączenie rapu/hip-hopu z rockiem i domyślam się, że mogły na poznańskiej Cytadeli być osoby rozczarowane tym połączeniem.
O.S.T.R. zaśpiewał tylko trzy piosenki, z czego jedną był hymn tegorocznej trasy piosenkę Wataha. Nie zmienia to jednak faktu, że nowsza wersja 12 groszy Kazika była niczego sobie. Mi nie brakowało większej dawki rapowania, bo to nie są moje klimaty i zdecydowanie bardziej ucieszyła mnie odświeżona wersja piosenki Butelki z benzyną i kamienie oraz Nic nie może przecież wiecznie trwać.
2. Daniel Bloom + Makowiecki
Chciałam ich zobaczyć podczas Spring Break, ale grali jakoś diabelnie późno i opadłam już z sił i nie poszłam. Otwierali całą zabawę, można było posiedzieć na zielonej trawce i posłuchać elektroniki Blooma połączonej z przyjemną barwą głosu Tomka, która zawsze rozpoznam i która zawsze mnie oczaruje. Jak na otwierający set było bardzo przyjemnie. Może trochę szkoda, że grali za dnia, pewnie dobrze dobrane światła podniosłyby walor estetyczny występu, ale trzeba się cieszyć, że w ogóle udało się ich złapać na żywo.
3. Brodka + kadzidełka
Po Spring Breaku, gdzie Brodka premierowo prezentowała materiał z albumu Clashes miałam ochotę na więcej. Byłam ciekawa, jak to wszystko będzie brzmiało, gdy Monika i jej muzyczni towarzysze, których na scenie ma z dziewięcioro, ograją nowy album i będą się mniej stresowali. Stojąc w fosie miałam też przyjemność zaciągnąć się kadzidełkami, które towarzyszą Brodce na scenie i powiem Wam, że nie powalił mnie ten zapach na kolana. No ale… kto co lubi.
Koncert zmysłowy, liryczny, momentami przeplatany powerem, który wbrew wszelkim pozorom jest w Clashes ukryty. My Name Is Youth to owszem, zbyt krótka piosenka, ale jednocześnie fenomenalna i na żywo i na płycie. Niby takie rytmiczne powtarzanie tej samej frazy, a ile w tym energii i nawet punkowego feelingu!
Słyszałam jakieś marudzenie, że Monika nie ma wcale kontaktu z publicznością… Dla mnie to szukanie dziury w całym, bo ten rodzaj muzyki nie wymaga kilkuminutowych pogadanek o życiu i polityce. Dźwięki, melodie. Tego się słucha, nie trzeba o tym gadać.
4. Maria Peszek + awaria
Przesiedziałam ten koncert siedząc z boku sceny, ale i tak było wszystko nieźle słychać. Był to bowiem pierwszy tak głośny koncert tego wieczora i pierwszy, w czasie którego coś tam się popsuło i na kilka minut zapanowała ciut krępująca muzyków cisza. Gdy już wszystko naprawiono, i znów rozpoczął się głośny koncert, ludzie nieźle szaleli do wyśpiewywanych przez Marię tekstów. Nie mam pojęcia, jak album Karabin brzmi na płycie, ale na żywo brzmi dobrze. Potężnie, agresywnie.
5. Dawid Podsiadło
Szczerze przyznam, że delikatnie mnie już znudził zestaw piosenek grany przez Dawida. Z identyczną set listą widziałam go już dwa razy, na Męskim Graniu, siłą rzeczy, musiał mocno skrócić występ, ale i tak szkielet został zachowany. Koncerty cały czas otwiera intro z Annoyance and Disappointment, które na pierwszy koncertowy utwór zupełnie mi nie pasuje! A poza tym, było jak zawsze, tylko z mniejszą porcją gadania.
Jak już zejdzie z Dawida ten pierwszy stres, czyli tak po dwóch i pół piosenki, to można spokojnie iść z nim w dobrą, muzyczną stronę. Forest na żywo, z biegającymi na telebimie pieskami unosił kąciki ust do góry. A i piosenka o maszynie do robienia makaronu też była, ale chyba bez makaronu w tle. Chociaż nie jestem pewna, bo bardziej skupiłam się na reakcji publiczności na jakże prawdziwe emocje wkładane w słowa „czemu jest mi tutaj aż tak źle.” Jak sześć tysięcy gardeł śpiewa, że im źle, to kurcze, ciary są.
6. Chwilowy power
Dlaczego nie lubię festiwali? Bo jest tam za dużo dobrej muzyki, w zbyt dużym natężeniu, co nie pozwala w pełni cieszyć się radością z jej słuchania. Festiwale są często za głośne, – a istnieje różnica miedzy koncertem głośnym, a przesadnie głośnym! – czego na szczęście nie można powiedzieć o Męskim Graniu.
Głośność nie ma też wiele wspólnego z wykonywaną muzyką, bo można przesadzić nawet, jak ktoś gra słodkie melodie na skrzypcach. Efekt jest mniej więcej taki, że nie słyszy się nic, albo totalny chaos. Męskie Granie to nie jest głośna impreza, taki autentyczny power pojawił się tylko kilka razy – chwilowo w trakcie koncertu Brodki, na stałe w trakcie koncertu Marii Peszek, potem znów chwilowo podczas setu Dawida Podsiadło i dopiero na koniec, gdy na scenie była już Orkiestra. No i w takich warunkach to można siedem godzin spędzić!
7. Jedna rodzina
Mówi się, że muzyka łączy pokolenia – straszny to banał. Mówi się też, że muzyka nie zna granic i że muzyk z muzykiem zawsze się dogada. Pewnie tak, ale jakoś super często tego naocznie oglądać nie można. Tymczasem idąc na Męskie Granie dostaje się świetną rodzinną atmosferę wynikającą z wzajemnego szacunku, jakim darzą się wszyscy zaproszeni na scenę muzycy. Te rodzinne relacje wynikają też z tego, że organizatorzy i artyści znają się od lat i po prostu lubią swoje towarzystwo. To widać i czuć w powietrzu.
8. Gość na gościu
Gość na gościu gościem przekładany. Praktycznie każdy, kto stanął na dużej scenie zaprosił do wspólnego występu jakiegoś gościa. Raz, Dwa, Trzy zaprosili Leszka Możdżera, Monikę Brodkę, Organka, Dawida Podsiadło i Mariusza Lubomskiego. Daniel Bloom też poszalał z Gabą Kulką i sympatyczną blondynką, której pseudonimu nie pamiętam. To jest w zasadzie to potwierdzenie rodzinnej atmosfery, ale też chęci do bawienia się muzyką w nowym, innym gronie. I to jest super, bo nie każdemu chce się wychodzić poza własne, znane na wylot kompozycje i próbować czegokolwiek z innymi. Nawet, jeśli ma to być jeden, jedyny raz.
9. Dwie sceny
Gdy przeczytałam oświadczenie prasowe, w którym informowano o stworzeniu małej sceny pieszczotliwie nazwanej Ż zastanawiałam się, jak będzie to przyjęte przez uczestników koncertu i czy to w ogóle ma sens. O ile prezentowanie nowej, mniej znanej muzyki sens ma zawsze, to wciskanie jej w przerwy między koncertami na dużej scenie sens ma już mniejszy.
Scena Ż okazała się pełnić rolę showcasową, gdzie trzy zaproszone zespoły mogły przez dwadzieścia minut spróbować zainteresować słuchaczy swoją twórczością. A zainteresowanie było chyba zadowalające. Część widzów faktycznie kierowała się w stronę sceny Ż. Inni albo dzielnie pilnowali miejsca pod dużą sceną, albo szli do strefy gastronomicznej na wege makaron. Może liczyli, że spotkają tam Dawida?
10. Co dalej?
Byłoby mi przykro, gdyby Męskie Granie nagle wyparowało z kulturalnej mapy Polski. Jedna sprawa, że stało się już taką tradycją, druga że to idealne wydarzenia do promowania polskiej muzyki, i to bez zbędnego nadęcia. Nie wiem, czy scena Ż się przyjmie, czy taki projekt ma sens na dłuższą metę, ale trzymam kciuki, żeby pomysł tworzenia Orkiestry złożonej z fantastycznych muzyków nie wyczerpał się jeszcze przez wiele lat.