Nigdy nie byłam i chyba nigdy nie zostanę fanką filmów science-fiction. Nie chadzam na nie do kina, nie oglądam ich w telewizji, a sam format nie trafia do mnie do tego stopnia, że nawet książek o takiej tematyce nie czytam. W okresie poświątecznym zdarzyło mi się jednak stanąć przed półką z filmami i z dość jednolitego katalogu wybrać film, którego nigdy sama bym nie szukała. Dystrykt 9, bo o tym filmie mowa, ukazał się w 2009 roku. Stworzono go na motywach filmu krótkometrażowego, który pokazano kilka lat wcześniej.
Akcja toczy się w latach 80-tych w RPA, gdzie wylądował statek kosmiczny. Przez kilka miesięcy wisiał nad ziemią, aż w końcu wyszli z niego upośledzeni kosmici. Raczej zagubieni, zmęczeni, zdziwieni niż bojowi i żądni przygód. Przez dwadzieścia lat żyli w specjalnie stworzonej dla nich strefie, żywili się głównie kocim żarciem, nauczyli się nawet trochę ludzkiego języka, przejęli kilka naszych zwyczajów i narazili się rasie ludzkiej.
Brzmi to surrealistycznie. Widać, że scenarzysta miał bujną wyobraźnię i koniecznie chciał dać jej upust. Tylko że jest jedna kwestia, która wyróżnia ten film na tle innych kosmicznych przygód, jakie co pewien czas trafiają na wielkie ekrany. Sposób prowadzenia narracji. Początkowo było mi trudno przyzwyczaić się do konwencji, bo nie jest to klasyczny film fabularny, a dokument. Oczywiście fikcyjny i oparty na konkretnym scenariuszu, ale jednak dokument.
Pokazuje wydarzenia z przeszłości, przeplata się z opiniami socjologów, psychologów, bliskich głównego bohatera. Między tymi wypowiedziami przenosimy się do konkretnych wydarzeń i poznajemy przygodę Wikusa Van De Merwe. Jeśli ktoś też ma bujną wyobraźnię i potrafi sobie różne rzeczy wyobrazić, można nieźle ześwirować. Ja chyba z pięć razy upewniałam się, pytając mojego współtowarzysza seansu, czy to aby na pewno jest bujda.
Wikus Van De Merwe nie był przystojny, wydawał się średnio inteligentny, ale miał piękną, kochającą żonę i teścia, dla którego pracował i który go nie lubił. Z tej rodzinnej miłości zlecił Wikusowi zlikwidowanie osady kosmitów, zwanej gettem. Chodziło o to, żeby przekonać kosmitów do podpisania stosownych dokumentów – tak wiem, niezłe jaja – i przeniesienie ich na nowy, w teorii lepszy teren. Oni nie chcieli zmieniać miejsca zamieszkania. Zachowywali się, jak na ludzi przystało – jedni się awanturowali, inni udawali, że nie ma ich w domu, inni uciekali a jeszcze inni potulnie podpisywali kartki. Sęk tkwił jednak w tym, że kosmitom wcale nie chciało się mieszkać na Ziemi. Chcieli wrócić do siebie, ale kosmiczna maszyna odmówiła posłuszeństwa i dwadzieścia lat zbierali materiały, które pomogły ją uruchomić.
Podczas jednej z wizji lokalnych Wikus znalazł tajemniczą ampułkę, z jeszcze bardziej tajemniczą substancją. Nieświadomy niczego postanowił wcisnąć magiczny guzik, a czarna maź rozbryzgała się po jego twarzy. Niby nic, trochę wstrętne, ale wyglądało, jak rozmoczone błoto, więc w sumie nic wielkiego się nie stało. Gdzieś między tym zdarzeniem, a powrotem do domu Wikus wdał się w bójkę z kosmitą i poważnie zranił się w rękę. Opatrzono mu ją, wysłano do domu. Po kilku godzinach okazało się, że chora ręka przestała być ludzka a stała się kosmiczna. W ten sposób rozpoczął się proces szybkiego przemieniania się Wikusa w ufoludka.
Do tego miejsca film jest momentami zabawny, głównie surrealistyczny. Później staje się jednak smutny, przygnębiający i odbierający wiarę w ludzi. Wszyscy, z którymi pracował Wikus uznali, że jego tajemnicza przemiana jest związana ze stosunkiem seksualnym z kosmitą. No bo przecież tylko w taki sposób można podmienić sobie DNA. Teściowi było to bardzo na rękę i szybciutko pobiegł do córki, aby uświadomić ją, z jakim to potworem się związała. Na szczęście ona jedna w całym filmie była dobrym człowiekiem, poza Wikusem, i nawet po jego całkowitej przemianie wierzyła, że pewnego dnia do niej wróci.
Nie o to jednak chodzi. Kumple pojmali Wikusa, badali go, przeprowadzali na nim eksperymenty. Traktowali, jak królika doświadczalnego, z którego za wszelką cenę trzeba wycisnąć ile tylko się da – informacji, możliwości, umiejętności, chromosomów… A na końcu zabić. Wikus nie tylko nie potrafił znieść tych tortur, ale nie potrafił też pogodzić się z myślą, że żona nie ma pojęcia, co tak naprawdę się stało. On sam długo nie wiedział. Zagadkę odkrył zaprzyjaźniając się z kosmitą, Christopherem, ojcem najbardziej uroczego, niebieskookiego kosmity, jakiego w życiu widziałam. Panowie walczą ramię w ramie o życie, a Wikus liczy na to, że Christopher odczaruje jego ciało. Przez dobre pół filmu przekonujemy się, że kosmici niekoniecznie muszą być źli, choć w 99,9% przypadków muszą być obleśni z wyglądu, niekoniecznie pragną zagłady ludzkości i niekonieczną chcą dotrzeć na naszą planetę.
Oglądając Dystrykt 9, patrząc na te żądne krwi ludzkie twarze, zaprogramowane na zabijanie, testowanie, pozbawione empatii i uczuć, miałam ochotę zostać kosmitą. Najlepiej tym małym, niebieskookim, który zapierdzielał na komputerku z prędkością światła. A do tego był taki malutki, że zmieściłby się w kieszeni. Myślę, że tak mocne operowanie uczuciami, zestawienia negatywnych ludzkich cech z bezbronnymi istotami, to główny powód, dla którego ten film spodobał się tak ogromnej rzeszy ludzi i dostał nominację do Oscara w kategorii Najlepszy Film.
Nie spodziewałam się, że film science-fiction aż tak mną wstrząśnie i aż tak mocno zapadnie mi w pamięci. Oglądałam go na początku tego miesiąca i wciąż nie mogę wyjść z tego dziwnego stanu smutku pomieszanego z ulgą. Może w rzeczywistości zachowalibyśmy się inaczej? Może wcale nie aż tak łatwo byłoby stać się kosmitą i z dnia na dzień musieć kompletnie zmienić swoje życie? Może. Oby.
Film polecam, bo jak widać zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale jednym przymiotnikiem opisałabym go mówiąc: przygnębiający. Miejcie to proszę na uwadze decydują się po niego sięgnąć.