Ellie Goulding jest wręcz idealnym przykładem na to, że do niektórych artystów trzeba mnie długo przekonywać. Ostatecznie jej głos na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłam posłuchać płyt. Później przydarzyło mi się uczestniczenie w koncercie Ellie i w ten oto magiczny sposób zaczęłam bacznie obserwować informacje o premierze krążka Delirium. Sprawdzałam z kim pracuje, jak zapowiada ten album i doszłam do wniosku, że zależy jej na wydaniu płyty z możliwe, jak największą liczbą potencjalnych przebojów.
Generalnie nie ma w tym nic złego, bo stworzenie przeboju do łatwych nie należy, więc idąc tropem tej definicji płyta powinna być, najprościej mówiąc, dobra. A w przeszłości Ellie udało się nagrać kilka naprawdę ciekawych piosenek, więc zanosiło się na jedną z lepszych płyt tej jesieni.
Pod górkę
Startu Ellie łatwego nie miała. Jednego dnia ukazały się trzy płyty, których wyczekiwałam, a Ellie była w tej niekorzystnej sytuacji, że wciąż musiała mi coś udowodnić. Zaskoczyć mnie. Szło jej to dość topornie, a udostępniane przed premierą płyty utwory w niczym nie pomagały. Pamiętam moje pierwsze przesłuchanie singla On My Mind, od którego rozbolała mnie głowa. Trudno udawać, że to najlepszy początek znajomości z możliwych, ale z czasem przekonałam się do tej piosenki. Dziś umieściłabym ją na liście tych zdecydowanie najciekawszych z całego krążka.
Pewnie dlatego, że to bardzo chwytliwy kawałek z namiastką buntowniczego pierwiastka, a przy tym wszystkim wciąż brzmi, jak singiel, który mogłaby wydać Ellie. A to ważne, bo chociaż oczekiwałam od niej zaskoczeń, chciałam też posłuchać, ile charakterystycznych dla siebie elementów przemyci do tych eksperymentów.
Tak naprawdę zła passa Ellie zakończyła się, gdy usłyszałam Army. Najszczerszą, prostą, ale niebanalną piosenkę, która teoretycznie mogłaby zginąć w gąszczu podobnych do sobie ballad, ale łączy ładne, szczere i autentyczne emocje. A te, wbrew pozorom, wcale nie są takie proste do osiągnięcia. Napisanie ballady wydaje się łatwe, bo niby wystarczy ułożyć kilka ckliwych słów w kolumnę, dodać do tego gitarę i pianino, i gotowe. Niestety tak prosto nie jest i właśnie z tego powodu wiele ballad, które często stają się singlami z albumów, uważamy za żenująco proste i zbyt dosłowne. W moim odczuciu Army zasługuje na o wiele większy aplauz ze strony słuchaczy, aniżeli ten skromny, który otrzymało do tej pory.
Na plusie
Nowy krążek Ellie jest w sprzedaży już prawie od miesiąca, a mi ten miesiąc upłynął pod znakiem przekonywania się, że w ogólnym rozrachunku jest to dobra płyta. I wyszło mi, traktując sprawę dość matematycznie, że Goulding jest na plusie. Jej wierni fani mogą czuć się zadowoleni, bo dostali pokaźny zestaw piosenek, w którym nie ma bata, żeby nie znaleźli choćby jednej, która im się spodoba. Dodatkowym plusem tej sytuacji jest to, że nie ma piosenki, która byłaby wrzucona na album na siłę, dla wypełnienia wolnej przestrzeni.
Obiecujące jest już otwarcie, a jak wiadomo, pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Dla jednych umieszczenie na płycie, która z definicji nie jest concept albumem, intro to zbędny zabieg, który niepotrzebnie wydłuża płytę. Ale ja lubię takie wprowadzenia. Delirium otwiera tajemnicze, trochę kojarzące się z początkiem koncertów Within Temptation intro, które zgrabnie przechodzi w piosenkę Aftertaste. Rozpoczyna się energicznie, z przytupem, obiecująco, czyli właśnie tak, jak powinien otwierać się krążek Goulding.
Później jest już różnie. Czasami dostajemy mieszankę klubowych piosenek z nieznośnymi plastykowymi perkusjami, szybkie, krzykliwe, przepełnione syntezatorami, w których w gruncie rzeczy nie mamy zbyt wiele tekstu, ale prezentują kombinację tak tajemniczych dźwięków, które finalnie wypadają pozytywnie. Najlepszym tego przykładem jest Keep On Dancin i Around U, które są naprawdę nieznośne i mogłyby spokojnie podzielić migrenowy los On My Mind, a z drugiej strony staje Don’t Panic, które wcale nie jest tych syntezatorów pozbawione, ale może pochwalić się przyjemnym dla ucha głosem Ellie i ciekawym refrenem.
Po jeszcze przeciwległej stronie mamy wszystkie spokojniejsze, balladowe piosenki, z Love Me Like You Do i Army na czele. O tej pierwszej chyba nie ma sensu się rozpisywać, bo niewielu jest takich, którzy jeszcze by jej nie słyszeli, ale trudno przemilczeć jedno: to dziewiąta piosenka na płycie. Nie trafiła na sam koniec, nie jest bonusem, a regularnym utworem, który zajął bardzo wysokie miejsce w traciliście. Im bliżej końca tym tych delikatniejszych piosenek więcej. Moim faworytem będzie chyba utwór Winner, który jest idealnym przykładem na to, że plastikowych instrumentów można używać z klasą, z umiarem i ze smakiem.
Na tarczy
Potrafię rozumieć, dlaczego tak wielu oddanym fanom Ellie ta płyta nie przypadła do gustu. Potrafię też zrozumieć, dlaczego Ellie chciała spróbować pobawić się trochę inaczej niż zawsze i wydać taki album. Eksperymenty są dobre, jeśli ma się na nie odwagę, pomysł i brnie się w nie do końca. A akurat odwagi było tutaj bardzo dużo. Trzeba mieć mocne nerwy i twardy tyłek, żeby na płycie, którą wprost określa się inną umieścić 25 utworów, ponad 90-minut muzyki, i przedstawić je ludziom, którzy już kręcili nosem na singiel Love Me Like You Do.
Goulding się nie wystraszyła i zrobiła to, co zrobić chciała. Delirium daleko do miana najlepszej płyty tej jesieni i daleko do tytułu najlepszego albumu w dorobku Ellie, ale nie da się ukryć, że po ostatnich sukcesach był to bardzo dobry moment, żeby poeksperymentować. Bo, jak nie teraz, to kiedy? Fani z reguły nie są skorzy do zmian, ale Ellie spróbowała i przy następnej płycie będzie mogła spojrzeć spokojnie w lustro i zastanowić się, w jaką chce iść stronę. Teraz ma przynajmniej możliwość wyboru.