Joy – to wcale nie komedia – recenzja

Film fabularny o kobiecie, która wynalazła mop. Pierwsza myśl po przeczytaniu tego zdania, jaka przyszła mi do głowy – niezły żart. Później pomyślałam, że ten film to pewnie komedia, z jakimiś fikuśnymi aktorami, którzy zabawnie opowiadają, jak to zapracowana matka wpadła na pomysł ułatwienia sobie codziennych czynności. Nie ma się, co oszukiwać. Mop nie kojarzy się z wynalazkiem, o którym można byłoby stworzyć film. Taki na serio i bez głupich żartów. Z ciekawości zerknęłam jeszcze na listę aktorów i nagle stało się jasne, że producenci traktują go bardzo poważnie.

Na plakatach reklamujących Joy cztery nazwiska, które są jego najlepszą reklamą – Jennifer Lawrence, Dascha Polanco, Robert De Niro i Bradley Cooper. Los chciał, że chwilę przed seansem podano listę nominowanych do Oscarów, a na niej, w kategorii Najlepsza Aktorka znalazła się właśnie Jennifer. Nie było to zaskoczenie, bo wcześniej odebrała Złotego Globa właśnie za rolę Joy Mangano.

Świetni i utytułowani aktorzy to zawsze pierwszy krok do zainteresowania widza, ale tematyka też ma ogromne znaczenie. Nie można przecież powiedzieć, że Mangano to nazwisko dobrze znane na całym świecie. Założyć, że na film pobiegną tłumy, bo każdy pragnie poznać historię jej życia. Tymczasem jeden sprytny myk, kilka telefonów, dobry dobór aktorów i z filmu, który w łatwy sposób można było zamienić w klapę, powstaje interesująca biografia. Momentami zabawna, momentami przygnębiająca, ale warta obejrzenia.

To kolejny film, który można wrzucić do worka z napisem “silne kobiety”. Choć zaczyna się dziwnie, bo od nawiązań do telewizyjnego tasiemca, którego poziom jest tak niski, że na samą myśl robi mi się słabo, szybko okazuje się, że droga Joy do sukcesu była kręta i niewdzięczna. Podobno to, co wartościowe nie może przychodzić łatwo. Mangano może więc z pełnym przekonaniem napisać sobie na czole, że jej zbudowanie imperium szło, jak po grudzie. Żeby stać się kobietą sukcesu potrzebowała nie tylko pomysłu i wizjonerskiej głowy, ale przede wszystkim wewnętrznej siły i ogromnego uporu. Potrzebowała też pieniędzy na start, ale akurat w tym wypadku miała szczęście.

Inna mądrość mówi, że aby osiągnąć sukces potrzeba przede wszystkim szczęścia. Joy mogłaby to potwierdzić, bo rzeczywiście miała ogromne szczęście do ludzi, których spotykała na swojej drodze. I patrząc na ten film, który zbiera nagrody, a nie drwinę, nadal jest szczęściarą. Chociaż jej sytuacja rodzinna, bardzo dziwna relacja z matką, ojcem i przyrodnią siostrą stawały jej na drodze do realizacji celów, zawsze miała u boku przyjaciółkę, a później telewizyjnego mistrza od wciskania kitów. W rolę przyjaciółki wciela się Dascha Polanco, której udaje się stworzyć postać niezwykle ciepłą, oddaną przyjaciółkę, która wybawi z każdej opresji. Zaś pewnym siebie panem z telewizji jest Bradley Cooper. Tym razem może pokazać się w roli człowieka zapatrzonego we własny sukces, skupionego na powiększaniu telezakupowej świątyni i bacznie obserwującego poczynania konkurencji. Nie powiedziałabym, że jest w tej roli czarujący. Raczej przenikliwy.

W temacie mężczyzn nie można nie wspomnieć o Robercie De Niro, który zagrał rolę ojca Joy. Faceta, który jest marionetką w rękach kobiet, a przy tym bywa niebywałym palantem. De Niro sprawdził się w tej roli, był przekonujący, zabawny, nieporadny i miało się ochotę trzasnąć mu drzwiami przed nosem. Jedyną ostoją płci żeńskiej, poza przyjaciółką, była dla Joy babcia, która od zawsze wierzyła w jej sukces. Była aniołem stróżem, wiecznie czuwającym. To ona opowiada historię Joy, a cały ten film oparty jest przede wszystkim na sylwetkach kobiet, w różnym wieku.

Babcia, matka, Joy i jej córka. Owszem, pojawia się były mąż Joy, jej ojciec i mały synek, ale są oni bohaterami drugiego i trzeciego planu. Syn jest w zasadzie postacią widmo i chyba nigdy nie pokazano jego twarzy. Były mąż niby jest pomocny, od pewnego momentu, ale jakby tak się mu bliżej przyjrzeć, to wychodzi z niego ciapa, która uczepiła się byłej żony, bo sama niczego nie osiągnęła. Postać ojca Joy jest więc najbardziej rozbudowana, z tych męskich, i to dzięki niej nakreślone zostają problemy, które mocno odznaczyły się w podświadomości głównej bohaterki.

Z Jennifer Lawrence jest tak, że jedni w ciemno kupują jej talent aktorski i biją brawo, gdy zgarnia kolejne ważne w branży filmowej nagrody, a inni podważają jej talent mówiąc, że to ładna buzia i chwytliwe nazwisko z domieszką charyzmy. W Joy pokazała się z innej strony. Kobiety, matki, żony, głowy rodziny. Zaryzykuje stwierdzenie, że to najpoważniejsza rola, jaką do tej pory przyszło jej zagrać. I udało jej się stworzyć postać wiarygodną. Pokazać kobietę, która dla dobra swojej przyszłości, swoich dzieci i rodziny, którą musi się zajmować, jest w stanie dużo zaryzykować. Nosząc na rękach dzieci była równie wiarygodna, jak strzelająca do butelek i nosząca ciemne okulary niczym gangster.

Warto obejrzeć Joy nie tylko z powodu aktorów i nawet nie ze względu na fabułę.Warto, bo ten film pokazuje, jak działa manipulacja, jak działa świat biznesu, jaki wpływ na nas mają nasze domowe sprawy i jak trzeba się namęczyć, żeby cokolwiek osiągnąć. Joy nie zależało na pieniądzach, choć wiadomo, że jak każdy potrzebowała ich do życia. Zależało jej na udowodnieniu sobie i rodzinie, że potrafi osiągnąć więcej niż oni, że potrafi wyrwać się ze świata, w którym się wychowała. Udało jej się, choć można się zastanawiać, jak bardzo ta historia jest przejaskrawiona i czy Mangano faktycznie była taką wojowniczką. Życie pisze różne scenariusze, więc może ten faktycznie też napisało…