Wojna, wybuch, rekonwalescencja, amerykańskie miasteczko i kobieta, która musi do niego wrócić, żeby zawalczyć o siebie. Tak jak wiele filmów powstało już o heroizmie walczącej Ameryki, tak wciąż brakuje mocnych, zapadających w pamięć i dobrych historii kobiet, które również ruszają na front i wracają poturbowane. Jennifer Lawrence zagrała główną rolę w filmie Most (ang. Causeway) w reżyserii Lili Neugebauer, dla której był to filmowy debiut reżyserski. Produkcja niezależna, skromnie odziana w postprodukcyjne upiększenia jednych zanudzi, innym przypomni, że niektórych ran nie da się zagoić oraz że czasem ucieczką od ucieczki może być tylko kolejna ucieczka.
Zacznijmy od tego, że Most nie jest łatwym filmem. Jeśli ktoś sięga po ten film dla Jennifer Lawrence niegdyś rozsławionej kasowymi filmami, nie pamiętając (lub nie wiedząc), że też na koncie mniej mainstreamowe role, poczuje się rozczarowany. W tym filmie nie ma wielkiego Hollywood, pięknych budynków i przepychu. Liczą się słowa, dialogi bohaterów, mimika ich twarzy i chwile ciszy, które dopełniają opowieść. A ta jest smutna zupełnie nie dlatego, że Lynsey pojechała na wojnę, w której prawie straciła życie. Wojna jest tak naprawdę jedynie punktem wyjścia do historii, w której poznajemy poturbowaną przez życie młodą kobietę, wiecznie przed czymś uciekającą, zmuszoną wrócić w rodzinne strony, które nie kojarzą jej się ze szczęśliwym domem.
Młoda amerykańska żołnierka Lynsey wraca w rodzinne strony po wypadku na froncie. Tymczasowym powrót do domu, tylko po to, żeby dokończyć rehabilitację, zmusza ją do rozliczenia się z przeszłością i zaakceptowania, że niektóre rzeczy zawsze pozostaną niezmienne.
Początkowo motywacją Lynsey do walki o siebie jest chęć powrotu do Afganistanu. Nie ma w sobie pierwiastka bohaterki, jej rolą w wojsku nie było walczenie z bronią w ręku, a dbanie o zasoby wody pitnej, ale w przeciwieństwie do bycia w domu, na froncie czuła się potrzebna. W domu czekała na nią Gloria, matka dla której dzieci nigdy nie były najważniejsze oraz brat, który trafił do więzienia. Jego historię poznajemy podartą na kawałki, ale jedna, kilkuminutowa scena dobitnie pokazuje, że i on szukał w życiu ucieczki, którą zakończył wyrokiem skazującym i poczuciem, że nareszcie jest bezpieczny.
Życie głównej bohaterki zmienia się, gdy przypadkowo poznaje Jamesa. Brian Tyree Henry zagrał fantastyczną rolę, pokazując emocje mężczyzny w sile wieku, który podjął jedną złą decyzję, a ta zdefiniowała jego dalsze życie. Lynsey i James stają się przyjaciółmi, powierzają sobie tajemnice, przyłapują na kłamstwie, mogą na siebie liczyć i mają wobec tej relacji konkretne oczekiwania. Wbrew założeniom Lynsey, powrót na front zaczyna nie być taki oczywisty, bo choć zdrowotnie zdaje się radzić sobie doskonale, dociera do niej, że chciałaby wrócić do Afganistanu tylko po to, żeby uciec z Nowego Orleanu. Bliskość, do tej pory nieznajomej osoby, uświadamia jej, że nie tylko potrafi nawiązać przyjacielską relację, ale też, że może wyrwać się z rodzinnego domu bez narażania życia.
Most pokazuje amerykańską klasę średnią, trochę stereotypowo osadzając ją na filarach opiekunki osób starszych i schorowanych oraz pracownika warsztatu samochodowego, unika wymuskanego obrazu Ameryki. Nie tworzy też fałszywego obrazu heroicznej wojennej bohaterki, której cokolwiek się należy. Pokazują szarość i smutek amerykańskiego przedmieścia, willowe rezydencje z małymi basenami i ludzi, którzy z różnych powodów utknęli w miejscu, z którego pozornie nie mogą się wydostać. To utknięcie jest oczywiście głównie metaforyczne, są przykuci poczuciem winy, obowiązku lub depresją, której sami nie zauważają. Emocjonalnie to duży kaliber, dający do myślenia. Polecam szczególnie osobom, które lubią filmy zostawiające po sobie ślad.