Środa, piękna słoneczna pogoda, lekki wiatr, prosta trasa kierunek na Berlin. Na dwie godziny przed otwarciem drzwi do PBHF Club przed wejściem czeka grupa dwudziestu, może dwudziestu pięciu osób. Sam klub relatywnie mały, ale jednak nie aż tak mały, żeby sto osób było w stanie go wypełnić. Czyżby PVRIS było aż tak niszowym zespołem w Niemczech? Wszystko na to wskazuje. Ich coraz większa popularność w Wielkiej Brytanii jeszcze nie ma zbyt dużego przełożenia na ogólnoeuropejskie zainteresowanie. Nic tylko się cieszyć – więcej frajdy dla mnie!
Wchodzimy do klubu. Rutynowa kontrola tożsamości, wieku, krótki spacerek dookoła stoiska z merchem, gdzie wszystko, co najciekawsze przekracza wyznaczony przeze mnie limit wyjazdowego budżetu. Pod sceną garstka fanów, głównie mrocznie ubranych dziewcząt i przyklejonych do nich chłopców, którzy chyba przyszli dla towarzystwa. Im bliżej rozpoczęcia koncertu Bones, tym sala bardziej się zapełnia. 300, 500 osób? Na pewno tyle, żeby zrobić przyjemne wrażenie.
Trio z Londynu, które rozgrzewało ściany przed główną gwiazdą wieczoru nie brzmiało najgorzej. Tak naprawdę – im bliżej końca koncertu, tym grali ciekawsze utwory. Tylko estetyka trochę nie moja, ale doceniam, że dziewczyny mają interesujące brzmienie, pomysł na siebie i dobry kontakt z publicznością. Był z nimi też mężczyzna, grający na perkusji, ale uwagę zwracały głównie dwie gitarzystki, które w kombinezonach kosmicznych biegały po scenie, wywalając jęzory i wijąc się wokół statywów.
To co najciekawsze rozpoczęło się jednak o 21:05.
Pisząc recenzję albumu White Noise mówiłam, że to jedna z najlepiej wyprodukowanych debiutanckich płyt ostatnich lat, ale wokal Lynn Gynn porównałam do szczekania małego pieska. I faktycznie na żywo wydobywa z gardła o wiele więcej mrocznych, mocno rockowych okrzyków niż na krążku, ale jej technika śpiewania – lub jak ktoś wolałby to nazwać, brak techniki – przypomina uroczego, delikatnego psiaka, który uczy się szczekać i sprawdza na co go stać i co ewentualnie powtarzać. Nie oznacza to jednak, że koncert był zły.
Their House
Istnieją zespoły, które wychodzą na scenę, są drętwe jak kołki, ale brzmią praktycznie tak samo, jak na płycie. Istnieją zespoły, które wychodzą na scenę, skaczą i szaleją, a przy tym brzmią niczym nagrani w studiu. Istnieją też zespoły, które na żywo brzmią znaczenie gorzej niż na płycie, ale ich wokaliści mają dużo uroku osobistego, charyzmę i są na tyle otwarci na ludzi, że wszelkie niedociągnięcia odchodzą na dalszy plan. Właśnie ta ostatnia sytuacja ma miejsce na koncertach Pvris.
Jeśli idąc na ich koncert ktoś oczekiwał studyjnych wokali, to mógł się mocno rozczarować. Natomiast jeśli liczył na olbrzymią dawkę energii, skaczącą po scenie dziewczynę, która co zwrotkę zaczepiała fanów, podchodziła do nich, podawała ręce i zachęcała do wspólnego śpiewania, dokładnie to otrzymał. A kilka osób z pierwszego rzędu dostało nawet butelkę wody mineralnej po tym, jak zapytało Lynn, czy mogłaby im tak ową załatwić. Parę sekund później życzenie zostało spełnione.
Krótki ale treściwie
Impreza trwała krótko, bo zaledwie godzinę. Koncert podzielono na dwie części – na start zagrano kilka szybszych numerów z płyty, w tym St. Patrick, które na żywo wcale nie wydaje się aż tak radiowym singlem, jak sugeruje nagranie studyjne. Jest agresywniejsze, choć chyba jeszcze bardziej skoczne. W tym utworze, zagranym jako trzecim, Lynn chwyta za gitarę po raz pierwszy. Później robi to jeszcze dwu lub trzykrotnie. Nie gra długich solówek, nie popisuje się, co tam potrafi, ale raczej umie więcej niż przeciętna wokalistka chwytająca niespodziewanie gitarę elektryczną i robiąca sobie z niej modny rekwizyt.
Po skocznej części przyszedł czas na chwilę bujania, choć prawdę mówiąc po pięciu utworach, trwających po trzy minuty, trudno poczuć chęć na zwolnienie tempa, ale to jedyny moment tego koncertu, w którym można się o to pokusić. Połowa zespołu schodzi ze sceny, przy mikrofonie zostaje wokalistka, po jej prawej stronie gitarzysta. Słyszymy jeden z najstarszych utworów Pvris, piosenkę Only Love i spokojniejszą niż na płycie wersję Ghosts. Wszystko na dwa instrumenty – wokal i gitara elektryczna. Lynn brzmi dobrze, może trochę bardziej przypomina siebie z nagrań studyjnych, ale wciąż na pierwszym planie jest energia. Scena oświetlona punktowym światłem, delikatnie przypominająca romantyczne światło świec, a za mikrofonem dziewczyna, która zachęca ludzi do śpiewania chórków, machania rękoma, a po każdej, dosłownie każdej piosence, mówi delikatnie: dziękujemy.
Europejski debiutant
Nie było długich, motywujących przemów, ale była jedna, w której zespół podziękował za chęć uczestnictwa w ich pierwszej własnej trasie koncertowej, za obecność na koncertach, gdy jeszcze występowali w roli supportu i za dobrą zabawę w Berlinie. Nie było też wizualizacji, które pojawiały się na kilku koncertach tej trasy. Prawdopodobnie warunki klubu nie pozwalały na zamontowanie ekranu, więc trzeba było nacieszyć się koncertem ozdobionym jedynie światłami i dymem. Taka oprawa nie była specjalnym minusem, bo w takim małym klubie, gdzie zespół jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, nie ma nawet barierek, szmery bajery nie robią dużego wrażenia, a wszystko wydaje się bardzo klaustrofobiczne.
Po spokojnej części rozbrzmiały jeszcze trzy utwory, w tym jedna z mocniejszych na płycie piosenek, Let Them In i zespół bez pożegnania zszedł ze sceny. Niby oczywistym było, że na nią wrócą, bo w setliście zostały dwie piosenki – najnowsza You and I i najciekawsza na płycie, My House – ale aplauz był tak słaby, że przez moment pomyślałam, że sobie odpuszczą i pojadą dalej. Naprawdę! Niemcy chyba nie zauważyli, że koncert praktycznie dobiegł końca i wypadałoby jakoś Pvris zachęcić, by jeszcze chwilę pograli. Na szczęście obyło się bez dłuższego czekania, bo zespół stał spokojnie z boku, pewnie odliczał magiczne trzy minuty, żeby wrócić na scenę ostatnie 8 minut.
Będą z nich ludzie
Godzinne koncerty zawsze pozostawiają spory niedosyt, bo człowiek jeszcze się nie nacieszy, jeszcze nie ma dość, a już zabierają mu zabawkę sprzed nosa i każą wracać do domu. Tylko, że Pvris nagrali na razie zaledwie jeden krążek, trwający 40 minut, więc zagranie godzinnego setu to i tak sztuka! Gdy zobaczymy się następnym razem będą mieli na koncie pewnie nie tylko drugi album, ale też większe grono fanów i już nie będą grali dla tej garstki, która była w Berlinie.
Na płycie brzmią rewelacyjnie, na koncertach nadrabiają osobowością, energią i chęcią szczerego kontaktu z fanami. Są przy tym autentyczni, jeszcze kompletnie niezmanierowani przez muzyczny świat, a ludziom, którzy niekoniecznie szukają idoli w rozgłośniach radiowych, kojarzą się z alternatywą. Jeśli po drodze nic złego im nie przy przydarzy, nie wydadzą przez przypadek kiepskiego albumu, to za góra pięć lat będą zapełniać największe londyńskie hale koncertowe. Zobaczycie.