Jeszcze przez długi czas będę wspominać ostatni weekend kwietnia z przyjemnym ukłuciem w sercu. Kwiecień 2023 przejdzie do historii jako jeden z najlepszych koncertowych miesięcy w moim życiu – rozpoczął się koncertem Paramore w Dublinie, błyskawicznie przyniósł koncert Avril w Berlinie, później okupiony setkami godzin pracy NEXT FEST Music Showcase & Conference w Poznaniu. Na finał zostawił koncert Avril w Łodzi. Wyczekiwany od ponad dekady, wymarzony przez tysiące fanów, którzy mieli prawo stracić nadzieję, że Lavigne wróci do Polski. Cała Europa mogła obejść się smakiem, ale na szczęście pandemia wyhamowała, znalazł się organizator, który sprowadził Kanadyjkę do Polski, a ta 30 kwietnia stanęła na scenie w łódzkiej Atlas Arenie. Czekało na nią około 10 tysięcy fanów, a wśród nich mnóstwo moich znajomych i kilkoro przyjaciół, dla których był to dzień, jakiego życzyliśmy sobie kończąc każdy z dziewięciu Zlotów Fanów. Na przestrzeni dziesięciu lat.
Na początku kariery Avril Lavigne nagrała mini dokument pokazujący jeden z jej dni. Z offu pada w nim pytanie, jak określiłaby swoją muzykę. Odpowiedziała, że jej muzyka to „Avril Lavigne” i te dwa słowa powinny być też najtrafniejszą recenzją każdego koncertu, jaki zagrała. Niestety nie są one wystarczające dla osób, które nie śledzą jej regularnie lub nie robią tego w ogóle, a na koncert wybrały się spełniać marzenia ze szkolnych lat. Takich było w Łodzi najwięcej i to dzięki nim Avril zagrała największy w Polsce koncert w całej swojej karierze – wcześniej grała w katowickim Spodku w 2005 roku i wrocławskiej Hali Stulecia w 2008 roku. Był to też drugi co do wielkości obiekt, w jakim zagrała w Europie i jedyny, którego oficjalnie nie okrzyknięto wyprzedanym. Czy miało to znaczenie? Z pewnością dla osób, które próbują (i próbowały) podważyć sukces polskiego koncertu. W praktyce, nawet bez sold outu, był to jeden z czterech halowych koncertów, a frekwencja była tak dobra, że samą Lavigne to zaskoczyło. Czy była wystarczająca dla organizatora? Z pewnością nie, ale to opowieść na inne publikacje.
Przyjazd do Łodzi był z jednej strony wypadem w towarzystwie świetnych babek, z jakimi spędzam znacznie mniej czasu niż bym chciała. Z drugiej rozpoczął się od Zlotu Fanów, pierwszego od 2019 roku i takiego, jaki miał się wydarzyć, gdy Avril zagra w Polsce. Spotkaliśmy się w pubie, nareszcie pod dachem, w miejscu dla dorosłych ludzi, co w mojej głowie było wyraźnym znakiem, że nie jesteśmy już dzieciakami, które spotykają się w parkach. Co też miało swój urok, ale ostatni weekend kwietnia miał być wyjątkowy. I był, bo Zlot udał się rewelacyjnie, frekwencja zaskoczyła mnie równie mocno, jak Avril widok tych blisko 10 tysięcy fanów. Idealny czas i miejsce do wprawienia się w doskonały nastrój przed łódzkim koncertem, który delikatnie wisiał na włosku. Dwa dni wcześniej piosenkarka poinformowała, że po jedenastu koncertach obudziła się chora i straciła głos. W Stuttgarcie prawie cały koncert wyrecytowała, co i tak było lepsze niż odwołanie występu. Polskę, w publikacji na Instagramie, zapewniła, że zagra, co uspokoiło tych, którzy spodziewali się najgorszego. Ja czułam, że koncert się odbędzie, lub nie chciałam uwierzyć, że będzie inaczej.
Starania o odzyskanie głosu przełożyły się na długość koncertu. O ile w Berlinie Avril zagrała 16 utworów, w Łodzi (i kolejnych miastach) było ich już 13, a koncert wrócił do typowej długości – 75 minut. To, co jeszcze zmieniło się od występu w stolicy Niemiec to podejście piosenkarki. W Łodzi wydawała się bardziej wyluzowana, częściej się uśmiechała, nawet produkcyjnie poprawiono kilka elementów. Mordercze piłki – zapraszam do berlińskiej relacji – zaczęto wypuszczać w tłum stopniowo, na Sk8er Boi dorzucono wystrzał confetti z pistoletu Avril, a fanki zaproszone na Wannabe otrzymały polaroidy ze wspólnym zdjęciem z idolką. Avril zaczęła też przedstawiać zespół, czego w stolicy Niemiec zabrakło. Zagrany w Berlinie cover blink-182 był co prawda dużo bardziej energiczny i ciekawszy w odbiorze – fanki pozostawione same sobie na scenie wyglądały dość smutno, pomimo ich szczerej radości z dzielenia sceny z Avril i otwierającej koncert Phem, ale ucieszyłam się, że to ten cover przypadł Polsce w udziale. Trochę dlatego, że mogłam posłuchać na żywo czegoś innego niż dwa tygodnie wcześniej, ale przede wszystkim ze względu na te fanki. Zawsze miło ogląda się fanów zapraszanych na scenę, wynosi to koncert na inny poziom i mimo zaplanowania, wydaje się spontaniczne i może okazać się nieprzewidywalne. Zaskoczeń nie było, ale zupełnie na nie nie liczyłam.
Kilkakrotnie zdarzyło mi się uronić łezkę, wewnętrznie zawsze, gdy z ust Avril padało słowo „Poland”. Z pewnością dlatego, że przez 15 lat zrobiliśmy jako fani wszystko, co było możliwe, żeby koncert w Polsce się wydarzył. A te momenty uświadamiały mi, że oto naprawdę jestem na koncercie Avril w Polsce. Z perspektywy czasu trochę mnie to nawet bawi, bo niesłychanie rzadko słyszę z ust artystów „Poland”, niemalże nie chodzę przecież na występy zagranicznych artystów w kraju. Pierwsza łezka, taka prawdziwa, poleciała na intro, gdy dotarło do mnie, że ten koncert naprawdę się dzieje i mogę skreślić z listy cel: doświadczyć koncertu Avril w Polsce. Stało się, doświadczyłam! Najlepszego, na jaki tego dnia było ją stać i najpiękniejszego, jaki mógł się przydarzyć – mimo chorego gardła, trzynastego przystanku na trasie i pewnie kilku innych przeciwności, które po trzech tygodniach w trasie zaczynają się ujawniać.
Miałam okazję porozmawiać o tym chwilę z Lauren, asystentką Avril, która kiedyś zajmowała się głównie jej włosami, a teraz biega za kulisami i robi wszystko, co w danym momencie zrobić trzeba. Widziałam, jak przygotowywała herbatę, ubrania dla Lavigne na scenę, kosmetyczki z produktami do makijażu czy cerowała uszkodzone kostiumy. Spotkałyśmy się półtorej godziny przed koncertem, a pretekstem było przekazanie Avril prezentu od fanów z Polski. Lauren nie narzekała na trudy koncertowania, ale otwarcie przyznała, że jest ciężko, nawet jeśli towarzyszy im dobra energia i radość z tego, że są w trasie. Te radość widać po Avril, ale możliwe, że jest ona trudna do zauważenia dla osób, które nie naoglądały się latami tylu nagrań z jej udziałem. Sam fakt, że podczas wykonywania I’m A Mess podchodzi do fanów w pierwszych rzędach, zbija piątki i wymienia uśmiechy jest czymś, czego nie robiła od lat. Wyjściem poza strefę komfortu i bardzo to doceniam! Bo wiem, że nie przychodzi jej to łatwo.
Nie chcę ponownie przytaczać mojego zdania na temat umiejętności koncertowych Avril, bo zrobiłam to w berlińskiej relacji i nie jest to też opinia, z którą się kryję. A jednocześnie widziałam już w życiu tak wielu średnich artystów koncertowych, że Avril plasuje się dość wysoko, choćby dlatego, że potrafi śpiewać i ma ładną produkcję. Nie jest też Taylor Momsen i raczej po 21 latach na scenie nie zaliczy spektakularnej przemiany. A może jednak, może jeszcze nas wszystkich zaskoczy? Po frekwencji w Atlas Arenie, oraz doskonałej sprzedaży całej trasy, czuję, że nie będziemy musieli czekać na jej powrót na Stary Kontynent kolejną dekadę.
Łódzki koncert zapamiętam na długo, przede wszystkim jako ten, na który wspólnie z przyjaciółmi i znajomymi czekałam latami, którego chciałam doświadczyć, żeby poczuć, jak to jest przeżyć koncert idolki z lat nastoletnich we własnej ojczyźnie. Na kolejny – w Polsce czy gdzieś w Europie – wybiorę się niezależnie od tego, czy Avril będzie grała 13 czy 16 utworów, czy będzie biegać po podestach czy stać jak słup soli. I myślę, że wrócę z niego równie zadowolona, bo w nieporadności Lavigne jest dużo uroku, mimo upływu czasu wiecznie w niej obecnej infantylności, która równie mocno urzeka, co wkurza. Here’s to never growing up!