W te wakacje nie ukazało się wiele płyt, na które czekałam, a Ellipsis od Biffy Clyro było tą jedyną. Po drodze rozsłuchałam się jeszcze w innych albumach i zdałam sobie sprawę, że pisanie o płytach nie przychodzi mi już tak łatwo, jak kiedyś. Nawet, jeśli na jakiś album, tak jak na Ellipsis, czekałam z otwartymi ramionami.
Winę zwalam trochę na Muzyczne Szorty, które stały się dla mnie niezwykle przyjemną alternatywą od pisania jednolitych recenzji. Wrzucanie do jednego tekstu kilku utworów i dzielenie się świeżą opinią na ich temat zaczęło mi sprawiać więcej przyjemności niż opisywanie jednej płyty.
Weszłam dzisiaj do sklepu muzycznego i Ellipsis wpadło mi w ręce. W głośnikach leciało też jedno z nagrań wydanych na tym albumie i uświadomiłam sobie, że jednak chciałabym powiedzieć, co o tej płycie myślę. Zwłaszcza, że myślę o niej naprawdę dobrze.
Nigdy nie zagłębiałam się w historię powstania Biffy Clyro, nigdy nie czytałam biogramów członków grupy. Po pierwsze dlatego, że słuchając prawie 380 artystów, jak mówi mi mój profil na Last.fm, byłoby mi ciężko ogarnąć historię ich wszystkich. A po drugie dlatego, że nigdy nie czułam potrzeby dowiadywania się, jak mają na imię ich żony i dziewczyny, ile mają dzieci i kiedy obchodzą urodziny.
Ellipsis to album, którego w ostatnich trzech miesiącach słuchałam najczęściej. Ten wynik chyba jest idealnym dowodem na to, że lato upłynęło mi pod znakiem Biffy Clyro. Chociaż muszę przyznać, że 39 minutowa płyta to dla mnie trochę za krótko. Zwłaszcza, że Opposite trwało grubo ponad godzinę! Na pocieszenie mam słowa mojego taty, który zawsze powtarza, że lepsze 30 minut dobrej muzyki niż godzina materiału dogranego na siłę. W pełni się z tym zgadzam, ale jeśli czekam na jakiś album latami to niedosyt jednak pozostaje.
Ilu ludzi, tyle opinii.
Przeczytałam o tej płycie kilka tekstów – pozytywnych i negatywnych. Niektórzy bardzo mocno przywiązują się do słów wypowiadanych przez zespół, w których otwarcie przyznają się do pracowania w tzw. cyklu trzech płyt. Ellipsis otwiera trzeci rozdział w muzycznej historii zespołu i miał być płytą eksperymentalną. Niestety dla Biffy Clyro to słowo ma dziwną konotację.
Niby lubimy, jak nasi ulubieni muzycy chcą się rozwijać, kombinować z brzmieniem i bawić się robotą, z której żyją, ale sami lubimy też czuć, że wciąż dajemy radę ich lubić. I tu wszystkie eksperymenty biorą w łeb, bo jeśli uporczywie chcemy wciąż czyjąś muzykę lubić to obawiamy się nowości wynikającej z eksperymentowania. Wniosek? Muzyk powinien stać w miejscu i ciągle grać to samo, bo to idealne panaceum na nasze zmartwienia. Efekt? Obuchem w łeb i nagonka, jak na Nickelback, który rzekomo od początku istnienia wydaje zawsze identyczne, niezaskakujące albumy.
Biffy Clyro zaczęło więc trochę eksperymentować. Mi się ten album bardzo podoba, bo jest mocno biograficzny, ma w sobie zadzior, fajną formę złości i potrafi zaskoczyć. Np. w bonusowej piosence Don’t, Won’t, Can’t, którą wyróżniają przyprawiające mnie o uśmiech na twarzy chórki albo druga na płycie Friends and Enemies z początkiem przypominającym mi, jakieś etniczne brzmienia. Lubię w nim też te wszystkie wolne momenty, jak Medicine i skradzione od muzyków country brzmienie w Small Wishes.
O dziwo te mieszanki gitar, dźwięków country, delikatniej zabawy elektroniką brzmią, jakby przyszło Biffy Clyro niezwykle naturalnie. Nie złapałam się na tym, żeby cokolwiek mi w tej płycie przeszkadzało i żeby cokolwiek brzmiało wymuszenie. Ten album brzmi raczej jak coś, co tworzono świetnie się bawiąc. Ja to kupuję. Mi się podoba!