Grammys 2018: męska dominacja i apelujące kobiety

Wczoraj, przeglądając po raz kolejny listę nominowanych do tegorocznych nagród Grammy doszłam do wniosku, że nie napiszę tekstu na temat gali i laureatów. Grammys cały czas uważane są za najważniejsze nagrody muzyczne na świecie, ale nie ma się co oszukiwać, że są niesamowicie zaskakujące i trzymające w napięciu. Nie są i najpewniej nigdy już nie będą. Dlaczego jednak piszę ten tekst? Nagród Grammy nie przyznaje się codziennie i skoro zrezygnowałam z analizowania nagród MTV i innych to niech chociaż Grammys mają tu swoje miejsce.

To była sześćdziesiąta, a więc jubileuszowa ceremonia. Po latach z Los Angeles przeniesiona do Nowego Jorku. Jak zwykle pełna gwiazd, pięknych kreacji, splendoru, choć w tym roku pozbawiona dużych skandali. To ostatnie oczywiście na plus. Myślę, że nikogo nie zaskoczy informacja, że pozytywnych zaskoczeń pośród laureatów trudno szukać. Jak zwykle można byłoby rozpocząć debatę, czy nagrody (i nominacje do) Grammy przyznawane są za jakość nagrań, czy za ich popularność. Ten temat to przysłowiowa studnia bez dna i to taka, na której losy nie mamy wpływu. Możemy ewentualnie ponarzekać.

Moimi oczami 60-ta ceremonia rozdania nagród Grammy to męska dominacja i apelujące kobiety. Apelujące zarówno w przemowach, jak i piosenkach.

Chyba najładniejszą przemowę wygłosiła Janelle Monáe, która zwróciła uwagę, że o ile o molestowaniu seksualnym w branży muzycznej nie mówi się tak dużo, i tak głośno, jak o tego typu zachowaniu w przemyśle filmowym, nie można udawać, że świat muzyki jest takich aktów pozbawiony. Jej słowa poniekąd rozbrzmiały również podczas występu Keshy, która wspólnie z Cyndi Lauper, Camilą Cabello i chórem złożonych z innych znanych nazwisk w podniosłym tonie wykonała swój singiel Praying. W dużo mniej podniosłej aranżacji, ale równie (a może nawet piękniejszej?) emocjonalnej wersji wybrzmiał utwór Wild Hearts Can’t Be Broken z najnowszej płyty P!nk.

Podczas gdy panie emocjonalnie apelowały do świata, panowie zgarniali statuetkę za statuetką. Główne kategorie należały do nich, a głównie do dwóch panów, których triumf raczej nikogo nie zaskoczył. No może z wyjątkiem tych, którzy przyzwyczaili się, że to Beyonce i Jay-Z wracają do domu z dodatkowym bagażem złotych gramofonów. Nie tym razem. W 2018 roku nadbagaż przydarzył się Bruno Marsowi i Kendrickowi Lamarowi.

Ten pierwszy zgarnął wszystko, co najlepsze – 24K Magic uznano za Record of the Year i Album of the Year, a pochodzącą z niej piosenkę That’s What I Like za Song of the Year. Łącznie Bruno zgarnął siedem nagród. Lamar zdobył ich pięć, zdominował kategorię RAP biorąc wszystko, co możliwe, a na deser dołożył statuetkę za najlepszy teledysk. Czy mnie to zaskoczyło? Nie, ale myślałam, że Jay-Z zdobędzie jedną nagrodę, tak dla zachowania wizerunku.

W życiu codziennym mój poziom feminizmu nie jest może najwyższy, ale jeśli przez cztery godziny najważniejszej muzycznej gali na świecie tylko raz na scenę wychodzi kobieta, żeby odebrać statuetkę to ten poziom znacznie się podwyższa. Zwłaszcza, jeśli w na pięciu nominowanych w kategorii Best Pop Solo Performance cztery to kobiety, a nagrodę dostaje ten piąty. W tym przypadku Ed Sheeran z Shape of You. Wiem, że w tym roku Akademia przyznająca nominacje pozbawiła Eda szans na najważniejsze nagrody. Rozumiem, że skoro tak się stało to musiał on dostać statuetki w tych kategoriach, w których go nominowano, ale jeśli Kesha kiedykolwiek zasłużyła, żeby wyjść z Grammys z nagrodą to właśnie minionej nocy, za utwór Praying.

Nie pisałam wiele o jej albumie Rainbow, to prawda. Mam wątpliwości, czy całościowo ten album był wart wszystkiego, co w sądach i w mediach przeszła Kesha, miesięcy opowiadania o tym, jak źle i nieludzko traktował ją Dr. Luke, ale na pewno jest to płyta, która muzycznie niesamowicie się broni. Tymczasem stało się to, czego obawiałam się od początku. Przemysł muzyczny stanął za Keshą murem, ale gdy naprawdę mógł okazać jej wsparcie, zrozumienie i docenić szlak, który przetarła niejednej kobiecie z branży (bo takich pozwów z pewnością jeszcze się namnoży), nagrodę oddano mężczyźnie. I nie jest to wycieczka w stronę Eda, bo on nie jest tutaj niczemu winien. Chodzi o fakt. Wielka szkoda, bo Kesha może jeszcze długo nie mieć takiej dużej szansy na tę nagrodę.

Z miłych akcentów ucieszyła mnie nagroda dla singla Run Foo Fighters, który nazwano najlepszą rockową piosenką. W pełni zasłużenie uhonorowano soundtrack z filmu La La Land i producenta Grega Kurstina, którego wkład w muzykę (tak naprawdę różnych gatunków) na przestrzeni ostatniego roku był niesamowity. Nie czuję się też zaskoczona brakiem nagrody dla Despacito. Luisa można uznać za wielkiego przegranego, bo miał tych szans na triumf kilka, ale można też powiedzieć o nim, jako wielkim wygranym. Przetarł szlak setkom nieanglojęzycznych piosenek, którym teraz może być łatwiej dostać nominacje w najważniejszych kategoriach. Przyznanie Despacito nagrody byłoby kolejną plamą na wizerunku Akademii, bo w zestawieniu z piosenkami Marsa, Lamara czy Jay-Z Despacito jest głównie, po prostu, bardzo popularne.

Co poza tym? Były oczywiście muzyczne hołdy, były duety i polityczne wycieczki. Pojawiła się nawet Hillary Clinton, ulubiona polityk gwiazd show-biznesu. Nie będę ukrywać, i wydaje mi się, że kiedyś już o tym wspominałam, że te wszystkie polityczne wycieczki bardzo mnie męczą. Oglądanie Oscarów, Grammy, a nawet mniejszych rozdań nagród staje się uciążliwe, gdy na każdym kroku manifestowane jest wciąż to samo niezadowolenie.

Czy czuję się rozczarowana laureatami? Nie. Ani nie jestem rozczarowana, ani zaskoczona. Oczywiście z wyjątkiem braku nagrody dla Keshy, bo w tej kategorii była jedyną konkurentką Eda. Poza tym męska dominacja była nieunikniona, bo to panowie otrzymali najwięcej nominacji, a Mars i Lamar to dwa najsilniejsze nazwiska w muzyce rozrywkowej 2017 roku. Teraz z niecierpliwością czekam na ostateczny wynik oglądalności gali, bo czuję, że będzie najniższy w historii… 😉