Wojna płci to przykład filmu, w którym dobra obsada to nie wszystko. Dawno się tak nie rozczarowałam! Jonathan Dayton i Valerie Faris, którzy podjęli się reżyserii filmowej historii inspirowanej życiem tenisistki i działaczki na rzecz kobiet, Billie Jean King mieli szansę stworzyć film, o którym będzie głośno przez miesiące. Film, który zgarnie morze nagród, będzie na językach wszystkich i może zmieni coś w sposobie, jaki postrzega się kobiety. Tymczasem ja obejrzałam go bez większych emocji, bez głębszych refleksji i z poczuciem, że gdyby nie Emma nie byłoby za co chwalić. No, prawie.
W maju wrzucałam na Facebooka zwiastun tego filmu określając go, jako ten, który wartoa obejrzeć jesienią. Patrzyłam wtedy na Stone, mając świeżo w pamięci jej zwiewne sukienki i wdzięk w La La Land i myślałam: wow, zupełnie inna rola, świetnie! Później zapomniałam, że taki film w ogóle istnieje, a brak przypominajek w postaci licznych artykułów na jego temat zaczął mnie zastanawiać dopiero wtedy, gdy film wszedł do polskich kin. A stało się to kilka miesięcy po amerykańskiej premierze. Po seansie byłam pewna jednego – Emma Stone i Steve Carell zagrali świetne role, za które słusznie otrzymali prestiżowe nominacje, ale potencjału historii nie wykorzystano.
Legendarny mecz tenisowy z 1973 pomiędzy liderką światowych rankingów Billie Jean King i bezczelnie pewnym siebie byłym mistrzem Bobby Riggs, zwany „Wojną płci”, stał się najbardziej oglądanym wydarzeniem sportowym w historii telewizji. Podczas gdy media kreowały King i Riggsa na zaciętych przeciwników, poza kortem każde z nich stawiało czoło skomplikowanym przeciwnościom losu. King miała u swego boku kochającego męża, który zachęcał ją do walki o równe prawa dla obu płci, zmagała się jednak z prawdą o własnej seksualności. Riggs ryzykował wszystko, stawiając na jedną kartę całą swą reputację, by pokazać światu, że stać go na tryumfalny powrót. Wspólnie dali popis, którego skutki wykroczyły daleko poza arenę zmagań sportowych, a konsekwencje trwają po dziś dzień – opis dystrybutora.
Wystarczy przeczytać opis filmu przygotowany przez dystrybutora, żeby zrozumieć, jak interesująca, wielowątkowa i ważna jest ta historia. Twórcy stanęli przed trudnym zadaniem zamknięcia w dwugodzinnym filmie opowieści o dwójce postaciach oraz połączenia ich z tym pamiętnym meczem. Niestety ta mnogość wątków, która wydawać by się mogła wymarzoną sytuacją dla scenarzysty i reżysera, trochę twórców przerosła.
Odniosłam wrażenie, że gdyby skupić się na jednej postaci, Billie Jean King i gdyby opowiedzieć historię tylko i wyłącznie z jej perspektywy, film byłby ciekawszy, a wątki odpowiednio pogłębione. Dokładnie ten sam zabieg można byłoby zastosować w przypadku Bobby’ego Riggsa. Tymczasem w filmie poznajemy i ją, i jego, i ich rodziny i ich partnerów, i ich przyjaciół, i współpracowników, a na końcu, gdy wciąż czekamy na moment ekscytacji, zaczyna się mecz. Ten trwa długo, chociaż gdyby brać pod uwagę fakt, że to on jest w tej historii kluczowy, mógłby trwać dłużej.
Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie jeden fakt. Większość ujęć kręcona była z poziomu wzorku widza siedzącego z wysokim rzędzie na korcie. Bliskich ujęć na bohaterów było stosunkowo mało, a przeżywanie ich emocji patrząc w ekran, gdy pojawiał się na nim ekran telewizora kineskopowego w czyimś domu nie wyzwalał w mnie emocji. Po prostu nie czułam wagi i emocji tej rozgrywki. A liczyłam, że poczuję.
Emma zagrała śpiewną rolę, Steve równie zachwycający. Klimat filmu, tamtych czasów, strojów, fryzur, kolorów oddany perfekcyjnie, wiarygodnie. Do pełni szczęścia zabrakło mi zdecydowania się, na co położyć nacisk, co pominąć, a o czym wspomnieć przelotnie.
W dwugodzinnym filmie twórcy chcieli zmieścić tyle, ile się da zapominając, że historię ważnych postaci warto opowiadać z rozwagą.
To nie jest zły film i ma prawo się podobać. Momentami jest trochę taką telenowelą, w której obok zawodowych aspiracji i ambicji przyglądamy się życiu uczuciowemu, wewnętrznym rozterką, a na dokładkę mamy jeszcze wątki o pieniądzach i uwielbieniu tłumu. W tym filmie jest więc wszystko, a miłośnicy tenisa, bądź sportu jako takiego, na pewno zainteresują się mechanizmami, które zostały pokazane. Postawy i zachowania działaczy sportowych, traktowanie kobiet w sporcie niezbyt odbiega od tego, jak wyglądają nasze współczesne realia. Ja po obejrzeniu Wojny płci czuję jednak duży niedosyt, być może dlatego, że oczekiwałam historii Billie Jean King, a dostałam trochę Billie i trochę Bobby’ego.
Emma Stone z pewnością zapracowała tą rolą na kolejną nominację do Oscara. Czy sam film powinien zostać uznany za najlepszy? Tutaj mam wątpliwości, chociaż jak wspomniałam, wątpliwości kieruję w stronę scenariusza i sposobu opowiedzenia tej historii, a nie gry aktorskiej, czy całej oprawy wizualnej. Chciałam, żeby Wojna płci została w mojej pamięci, jako coś więcej niż kolejny dobry amerykański film z kolejną dobrą wolą Emmy.