Koncert Muzyki Filmowej. Śpiew, taniec i gra świateł.

Wychodząc wczoraj z poznańskiej Hali Arena byłam pozytywnie zaskoczona tym, co zobaczyłam. A zobaczyłam Koncert Muzyki Filmowej zaaranżowany z pomysłem, ze smakiem, stworzony przez grono utalentowanych artystów. Widowisko będące połączeniem śpiewu, tańca, gry świateł, animacji i przepięknej gry orkiestry. Jeśli gdzieś tam w Waszych miastach też odbędzie się ten koncert, naprawdę polecam.

Nie robiłam sobie niepotrzebnych nadziei, ale zupełnie przez przypadek, kilka dni przed koncertem, trafiłam w internecie na kilka zdjęć wykonanych właśnie na koncertach z tej serii. Zobaczyłam w pełni zagospodarowaną scenę, orkiestrę z prawdziwego zdarzenia i Justynę Steczkowską w kilku kreacjach. Akurat to ostatnie miało dla mnie drugorzędne znaczenie, ale ogrom produkcji zrobił to dobre, ważne dobre wrażenie.

Do udziału w koncercie zaproszono Justynę Steczkowską, która bez dwóch zdań była największą divą, jaka zjawiła się tego dnia w Poznaniu. Towarzyszyli jej Krzysztof Cugowski, Krzysztof Kiljański, Andrzej Piaseczny i Janusz Radek. Całość prowadziła Grażyna Torbicka, której przypadła w udziale taka typowa konferansjerka. Akurat tutaj czegoś mi brakowało, bo o samych filmach było niezwykle mało. Tylko, że cały koncert trwał dwie i pół godziny, więc dłuższe przemowy pani Grażyny wydłużyłyby go, i to znacznie.

Czasami na dłużej zapisuje się w naszej głowie piosenka, jaką usłyszeliśmy w filmie niż szczegóły z samego filmu.

Wielu utworów w ogóle nie kojarzymy już z filmami, bo dostały własne życie i dawno oderwały się od fabuły i bohaterów. Naturalnie są też klasyki, które nam nic nie mówią, bo urodziliśmy się za czasów “młodszych klasyków,” a “nasze klasyki” mają raptem kilka lat.

Ale w gąszczu pięknych filmowych kompozycji są takie, które raz w życiu słyszał każdy. Twórcy 30-piosenkowej setlisty zadbali o to, żeby przekrój piosenek był możliwie, jak najszerszy. Obok kultowego motywu z Gwiezdnych Wojen pojawił się motyw z Piratów z Karaibów i Gladiatora. Słowem – dla każdego coś miłego, ale też dużo frajdy dla tych, którzy w ogóle interesują się kinem.

Koncert otworzyło wykonanie właśnie takiego ponadczasowego utworu, kompozycji pochodzącej z Upiora w Operze. Jak się łatwo domyśleć damskie partie należały do Justyny Steczkowskiej. A jej wokalne talenty, i maniery, można albo kochać, albo nienawidzić. Oczywiście w przypadku koncertowego repertuaru jej skala głosu nadawała się idealnie, a czasami wychodziły z niej też mocne, mroczne dźwięki, o które nigdy bym jej nie podejrzewała.

Przyznaje się szczerzę, że należę do grona, które na solowy koncert Justyny raczej nigdy się nie wybierze. Na szczęście na tym koncercie tylko czasami przypominało mi się, dlaczego… Rekompensatą było fantastyczne wykonanie kultowej bondowskiej piosenki Goldeneye oryginalnie wykonywanej przez Tinę Turner. Było to jedno z tych wykonań, któremu obok wyświetlanych na telebimach animacji towarzyszyli tancerze i taneczne choreografie, w które zaangażowana była sama Justyna.

Tancerze w ogóle pełnili bardzo ważną rolę. Opowiadali historie nie tylko do piosenek z tekstem, ale przede wszystkim do tych pięknych kompozycji, które stworzono bez warstwy tekstowej. Jak na osobę, która na co dzień chadza na koncerty, na których raczej się skacze, a nie tańczy tango i walce, zaczynałam po tych dwóch godzinach żałować, że nie zostałam tancerką.

Wracając do śpiewania. Najbardziej romantyczne piosenki przypadły oczywiście w udziale Andrzejowi Piasecznemu, który ku uciesze wypełnionej po brzegi Hali Arena zaśpiewał m.in. She z filmu Nothing Hill i utwór Eltona Johna nagrany do Króla Lwa. Nie jestem fanką Can you feel the love tonight, ale Piasek sprawdza się w romantycznych, uwodzicielskich utworach, więc wpasował się idealnie.

O wiele bardziej interesowały mnie kompozycje, które wybrano dla Krzysztofa Cugowskiego.

I tutaj bardzo się zawiodłam wykonaniem Skyfall. To, że to jest trudna piosenka, a Adele ciężko jest dorównać wie każdy, kto kiedykolwiek wsłuchał się z ten utwór. Niestety w moim odczuciu w interpretacji Cugowskiego zrobił się on zbyt ciężki, rozciągnięty i zahaczał o wykonanie operowe. Na szczęście była jeszcze okazja do rewanżu. Co prawda dopiero w utworze zamykającym koncert, With a Little Help from My Friends, ale lepiej późno niż wcale. Do pomocy na scenie zjawili się też wszyscy pozostali wokaliści, ale to Cugowski zaczarował swoimi partiami. Powiedziałabym, że na to wykonanie czekałam cały wieczór!

Opuszczając Areną byłam zadowolona z koncertu, na który poświęciłam 2 i pół godziny. Nie czułam się zmęczona, zawiedziona, rozczarowana. Nie wiem, czego powinno się oczekiwać od Koncertu Muzyki Filmowej, ale w przypadku tego konkretnego koncertu nie brakowało niczego.

Choreografie tancerzy robiły wrażenie, były idealnie wpasowane w scenariusz koncertu. Nie było więc poczucia, że czegoś jest za dużo, albo że czegoś brakuje. Orkiestra Tomka Szymusia odwaliła kawał fantastycznej roboty przenosząc nas w filmowy świat tak, że momentami naprawdę można się było poczuć, jak w olbrzymiej sali kinowej. Wokaliści zaprezentowali wszystkie swoje talenty pokazują, przynajmniej mi, że można nie lubić czyiś solowych materiałów, ale to nie znaczy, że nie polubi się go w innym repertuarze.

Aha, i jeszcze jedno.

Muzyka filmowa to odrębna, fenomenalna dziedzina sztuki.