medleyland.pl

Lipali zagrali w poznańskim klubie Blue Note

Pierwszy raz widziałam Lipali na żywo po wydaniu płyty Trio w 2009 roku, w dusznym klubie, gdzie grali dla kilkuset fanów. Później był koncert na poznańskiej Malcie, o którym szerzej rozpisywałam się tutaj. Z perspektywy czasu wciąż uważam, że o ile dali najlepszy koncert w ramach tegorocznego Miejskiego Grania w Poznaniu, to kompletnie nie pasowali do scenerii. Wczoraj Lipali zagrali w klubie poznańskim Blue Note i była to świetna okazja, żeby przypomnieć sobie 2009.

Chociaż wtedy był to zupełnie inny, o wiele większy klub, który już nie działa. Jeśli pamiętacie relację z niedawnego koncertu Piotrka Zioły to była tam wzmianka o tym, że Blue Note to “klub długi i wąski, z wąską sceną, na której zawsze stoi pianino, którego najwidoczniej nie ma gdzie przestawić.” Muszę to sprostować i napisać, że jednak, gdy nadchodzi taka potrzeba pianino znika.

Przed Lipali, godzinę wcześniej, na scenie zjawił się support, którego nazwy nie pamiętam. Pamiętam za to, że wokalista szybko zdobył pośród publiczności ksywkę Jezus, a basista miał dredy tak długie, że od razu przypomniał mi się główny bohater filmu Avatar. Grali głośno, wokalu nie było praktycznie słychać, więc nie wiem nawet, czy grali dobrze, czy źle.

Idąc do Blue Note zastanawiałam się, o której wrócę do domu. I wcale nie dlatego, że chciałam zdążyć na kolację. Po prostu pamiętałam, że ze sceny na Malcie Lipali udało się zdjąć po prośbach i groźbach. Tutaj było inaczej – rekord w długości grania nie został pobity, bo już na początku koncertu Lipa poinformował, że dzień wcześniej zdarł sobie gardło. Ale na pocieszenie była bardzo miła niespodzianka, której chyba nikt się nie spodziewał.

Zakończono maltański koncert

Jak? O co chodzi? Latem zespół nie zagrał wszystkich utworów z setlisty. Może się to wydawać dziwne, skoro grali prawie trzy godziny, ale jak widać istnieją na tym świecie kapele, które mają świadomość długości materiału wydanego na pięciu płytach. Tym sposobem otwarcie listopadowego koncertu w Blue Note pełniło rolę zakończenia koncertu z wakacji. Gest, pomysł, w ogóle sama chęć nawiązania do tamtego koncertu bardzo mi się spodobały.

W ogóle Lipali to jest dla mnie wzór zespołu, który pokazuje, że mu się chce. Chodzę w życiu na całkiem sporo koncertów i dużo dziwactw już widziałam. Świetnie ogląda się na scenie zespół, który robiąc swoje potrafi jednocześnie pokazać, że gra dla ludzi, docenia że są i nie jest niedostępny.

Oczywiście olbrzymia w tym zasługa grania w klubach, bo ciut trudniej o taką otwartość i dostępność, gdy gra się dla kilku tysięcy ludzi, angażuje we wszystko tancerzy, pirotechnika huczy i buczy w każdej piosence.

Tylko, że są i w naszym kraju, i poza granicami, muzycy, którzy mają tak długo sceniczny staż, że rutyna zabija rodzinną, przyjazną atmosferę nawet w małym, zadymionym klubie. Na szczęście Lipa chyba nigdy nie przestanie przerywać piosenek, gdy coś pójdzie nie tak, odpowiadać na zaczepki fanów.

Na Lipali na scenie przyjemnie się patrzy, zawsze sprawiają wrażenie paczki przyjaciół, która fenomenalnie się bawi grając wspólnie ulubioną muzykę, i przyjemnie się ich słucha.

Wczorajszy koncert to była dobra okazja do posłuchania utworów z nowej płyty i przypomnienia sobie tych wydanych na przykład na Trio. Dla mnie to chyba już zawsze będzie najlepsza płyta w dorobku Lipali. Chociaż wiem, że nie ma w tym cienia obiektywizmu, bo rok 2009 to było dla mnie takie trochę muzyczne urodzenie. Coraz bardziej świadomie dobierałam to, czego słuchałam, coraz bardziej kręciło mnie też to, co stało na regale za ścianą mojego pokoju.

Dość niespodziewanie Lipali wylądowało u mnie na liście tych nielicznych zespołów, artystów, których w jednym roku widziałam na żywo więcej niż raz. Bardzo się z tego cieszę, bo rzadko chodzę na koncerty starym stażem kapel i już trochę zapomniałam, gdzie się ten cały rock w Polsce zaczął.

Lipali, bo może tak czytacie, ale zupełnie nie wiecie o kim czytacie, to jest kwintesencja rockowego grania ze świetnymi, przemyślanymi tekstami doprawiony melodiami, gdzie nie chodzi o to, żeby drzeć mordę, dla darcia mordy i rozbijać gitary dla poczucia się wolnym ptakiem.