Gdyby mój koncertowy rok 2018, z jakiegoś powodu, miał się skończyć wieczorem 2-go maja, czyli chwilę po koncercie zespołu Metallica w Oslo, nie miałabym nic przeciwko. Niespecjalnie by mnie to zasmuciło, bo oto byłam na koncercie, który sprawia, że 2018 już mogę uznać za rok rewelacyjny. I gdybym miała opisać wszystko to, co działo się w Telenor Arena jednym słowem powiedziałabym, że było rewelacyjnie. Problem w tym, że chociaż jest ono adekwatne do sytuacji, nie do końca precyzyjnie opisuje wydarzenia. A już na pewno nie oddaje najważniejszego faktu: wciąż czuję ciężar norweskiego tłumu na moich plecach.
Kilka dni zajęło mi pozbieranie myśli w taki sposób, żeby udało się napisać sensowną, zgrabną i w miarę poukładaną relację. Zazwyczaj staram się przelewać myśli na papier (na klawiaturę) dzień po koncercie, czasami nawet kilka godzin po nim. Nie działa tutaj zasada, że o lepszych koncertach pisze się łatwiej, a o tych, na których nie działo się wiele niesamowitych rzeczy pisze się szybciej. W przypadku Metalliki napisanie relatywnie krótkiej relacji w ogóle wydaje mi się niemożliwe, bo w końcu z jakiegoś powodu jest to jeden z najlepszych koncertowych zespołów świata.
Zacznijmy od początku
A początek był taki, że w Oslo wciąż trzeba szukać oznak wiosny. Podczas gdy w Polsce bliżej nam do chodzenia w bikini, w Oslo na czasie pozostają puchowe kurtki i zimowe czapki. Z tego ostatniego powodu akurat niespecjalnie cierpiałam. Plan był taki, żeby zjawić się pod Telenor Arena około godziny 14tej, ustawić się w kolejkę i dzielnie czekać do 18tej aż otworzą się bramy. Założenie w dzień koncertu zweryfikowali fani, którym nieszczególnie spieszyło się do wystawania na dworze przy 7 stopniach. Na miejscu zjawiliśmy się dwie godziny później niż planowaliśmy, mając przed sobą trzydzieści, może czterdzieści osób. Była więc szansa, że jeśli liczba fanów, którzy zainwestowali w “poszerzone doświadczenia”, czyli wykupili pakiet umożliwiający oglądanie gitar i innych gadżetów zespołu w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu, nie będzie zawrotna, uda nam się stanąć w drugim rzędzie.
Norwegowie to generalnie spokojny naród. Żyje im się dobrze, donikąd się nie spieszą, nie należą do najbardziej charakternych narodów w Europie. W ich kraju zameldowanie się pod sceną w drugim, trzecim, a nawet kilku dalszych rzędach nie powinno grozić uszczerbkiem na zdrowiu. Oczywiście trochę w tym momencie przesadzam, ale warto mierzyć siły na zamiary i wiedzieć, czy i kiedy można sobie pozwolić na stanie blisko sceny, a kiedy lepiej odpuścić i stać z tyłu. Do dziś pamiętam, jak na Green Dayu w Niemczech prawie połamałam nogi, bo tłum szalał tak mocno, a błota było tak dużo, że trudno było utrzymać równowagę. Na szczęście na Metallikę wybrałam się do Oslo, w dodatku do zadaszonej hali.
Telenor Arena wygląda niepozornie, ale wcale taka niepozorna nie jest. Ma olbrzymich rozmiarów płytę, a to w przypadku tego koncertu nie pozostawało bez znaczenia. Metallica ustawia bowiem swoją scenę… na środku! Fani gromadzą się więc dookoła, a ci, którzy wykupili miejsca na trybunach również otaczają scenę ze wszystkich stron. Przy w pełni wyprzedanych koncertach, a takich Metallika gra zdecydowaną większość, i przy założeniu, że każdy z nabywców biletów pojawi się na koncercie, hala wypełniona jest po brzegi.
Dla Metalliki był to największy koncert europejskiej części trasy koncertowej WorldWired. Zakładając, że koncertowa pojemność Telenor Arena to 23 tysiące (chociaż dane te mogą nie być precyzyjne, jeśli przyjmiemy, że sceny zawsze ustawione są tyłem do jednego z sektorów), byłam jednym z 23 tysięcy fanów oglądających tego dnia Metallikę na żywo! Nie był to największy koncertowy tłum, w jakim stałam w życiu, ale bardzo możliwe, że największy tłum, w jakim stałam w hali.
Do startu gotowi…
Skanowanie biletu na bramce staje się nie lada wyzwaniem, gdy wiesz, że każda osoba, której uda się to zrobić szybciej niż Tobie odbiera Ci potencjalną szansę na dobrą pozycję pod sceną. Gdy wreszcie udało nam się przeskanować bilety, dobiec na płytę i zdziwić się, jak wielka jest ta z zewnątrz niepozorna hala ustawiliśmy się w drugim rzędzie. Pierwszy był już zajęty przez tych, którzy wydali grube miliony na “rozszerzone doświadczenia”. Mieli na nadgarstkach bransoletki, a w rękach siatki z plakatami i jakimiś innymi prezentami, które w pierwszym rzędzie miały marną szansę na przetrwanie. Czekało nas jeszcze kilkadziesiąt minut stania, wysłuchanie koncertu supportu, później znów jakieś pół godziny czekania i gwóźdź programu! Hala powoli zapełniała się ludźmi, za nami, przed nami, na trybunach…
Przed Metalliką zaprezentował się norweski zespół Kvelertak, tłumowi z oczywistych powodów bardzo dobrze znany. Dla mnie był to pierwszy sygnał, że spokojni i stateczni Norwedzy wcale tacy spokojni i stateczni nie są. Młodsza część widowni, wyraźnie podekscytowana widokiem lokalnych muzyków na scenie, trochę się rozszalała. Odwagi bezsprzecznie dodawał im browar, który dumnie pili.
Na mnie Kvelertak nie zrobił większego wrażenia. Do teraz nie wiem, w jakim języku śpiewał wokalista, bo nagłośnienie było fatalne. Wiem natomiast, że komicznie wygląda człowiek wychodzący na scenę ubrany w głowę wielkiego ptaka, który staje przy mikrofonie, wydaje z siebie najgroźniejszy dźwięk, jaki potrafi, po czym tę sztuczną ptasią głowę zdejmuje, żeby zacząć właściwą część swojego koncertu. Muzycznie Kvelertak nie był najbardziej męczącym supportem, jakiego przyszło mi słuchać w życiu i za to jestem im wdzięczna. Cieszyłam się, gdy ich koncert dobiegł końca, bo to oznaczało, że za kilka chwil na scenie pojawi się Metallica.
Zanim to nastąpiło, trzeba było uprzątnąć scenę, przygotować ją pod wymagania gwiazdy wieczoru i upewnić się, że wszystko jest przygotowane dokładnie tak, jak powinno być. Był więc czas, żeby przyjrzeć się scenie, o której kilka rzeczy powinniście wiedzieć. To, że stoi na środku hali to jedno. Ważne jest też, że na scenie stoi kilka mikrofonów, a członkowie zespołu, w zależności od piosenki, przemieszczają się po scenie we wcześniej ustalony przez siebie sposób. Sprawia to, że nawet będąc po stronie, z której widać zaplecze Jamesa (my staliśmy akurat tak, że było widać wszystkie jego gitary, herbatkę, krzesełko i koszulki na zmianę), w czasie trwania koncertu stanie się twarzą w twarz z Robem i Kirkiem. Z Larsem jest nieco trudniej, bo jego perkusja nie przybliża się do krawędzi sceny, ale odwraca tak, że raz widać jego plecy, innym razem twarz bądź profil.
Być może nie ma to dla Was znaczenia, ale regularnie chodząc na koncerty, zwłaszcza, gdy ogląda się kogoś na żywo po raz kolejny, zaczyna się przykładać wagę do tego, z której strony się staje. W przypadku klasycznych koncertów, ze sceną ustawioną do ściany lub jednego z sektorów, opcje są ograniczone – można stanąć na wprost wokalisty lub na wprost jednego z gitarzystów, ewentualnie basisty czy klawiszowca, jeśli zespół wypycha ich na przód. Muzycy raczej nie zmieniają swoich pozycji, przez większą część koncertu pozostają w swoich kwadratach. Nawet wielu wokalistów nie przemieszcza się poza swoje poletko. U Metalliki jest inaczej i to kolejna rzecz, jaka wyróżnia ich na tle setek tysięcy innych zespołów koncertowych.
Start!
Utwory tradycyjnie już poprzedzające wejście Metalliki na scenę rozbrzmiały kilku minut po wpół do dziewiątej wieczorem. Metallica wyszła na scenę dokładnie o 20:40 wprawiając publiczność w ekscytację. Młodzi Norwedzy, o których wspominałam już wcześniej, błyskawicznie wzięli się do pracy, swoimi ciałami i żywiołowymi reakcjami próbując wbić się możliwie jak najbliżej. Szczerze mówiąc nie wiem, jak długo wytrwali w swoich zamiarach, ale gdy pod koniec koncertu odwróciłam się za siebie nie rozpoznawałam żadnej twarzy. Możliwe, że wiele osób zniechęciło się żywymi reakcjami tłumu. Na pewno w drugim rzędzie nie wytrwał pewien ojciec z synem, który przez pierwsze trzy utwory starał się wepchnąć dziecko do drugiego rzędu, odpychając tym samym młodych Norwegów do trzeciego rzędu. Efekt był taki, że chłopiec faktycznie stał minimalnie za moimi plecami, ale wyglądał bardziej jak ogórek zduszony w słoiku niż szczęśliwe dziecko oglądające koncert z radością w oczach.
Mnie samej też było w tym drugim rzędzie średnio przyjemnie. Norwegowie, chociaż spokojniejsi od Niemców czy Polaków, nieźle napierali. Szybko znalazłam dziurę i chwyciłam się barierki dając sobie szansę na stabilniejsze stanie i ewentualną możliwość poszerzania przestrzeni życiowej w kierunku tejże barierki. Chociaż wydawało mi się to niemożliwe, bo przede mną stało dwóch panów, jeden dwa razy szerszy ode mnie, drugi pewnie po sześćdziesiątce kurczowo trzymający się swojego aparatu fotograficznego. Nie do końca pamiętam, w jakim momencie się to stało, ale po piątej, może szóstej piosence tłum poleciał tak mocno do przodu, że udało mi się stanąć bezpośrednio przy barierce!
Po przyjściu na miejsce koncertu zaledwie dwie godziny przed otwarciem drzwi, po zaledwie dwóch godzinach stania na wietrze, zaliczyłam swoją pierwszą w życiu barierkę na koncercie Metalliki! Do dziś czuję ciężar norweskiego tłumu na plecach, smak zwycięstwa i nie lada wyczynu.
I gdyby na tym się skończyło już byłoby rewelacyjnie. Ale zdobycie barierki otworzyło przede mną nowe możliwości i morze koncertowych wrażeń. Wszak koncert oglądany z perspektywy pierwszego rzędu, gdy przed sobą ma się jedynie ochroniarza i scenę, na której stoją muzycy to koncert zupełnie inny niż ten sam oglądany z drugiego rzędu. Zabawa dopiero się rozkręcała! Już przestało mnie obchodzić, co dzieje się za moimi plecami. Oczywiście wraz z kolejnymi kultowymi piosenkami tłum znów zaczynał żywiej reagować, ale moja barierka była niezagrożona, więc mogłam tylko kontrolnie, od czasu do czasu, sprawdzać, co się dzieje na tyłach.
Najważniejsze było to, co działo się przede mną. A tam działo się tak dużo, że naprawdę trudno to wszystko opisać. Metallika ma tak niesamowitą oprawę koncertu, że gdybym tylko mogła, najchętniej wybrałabym się na jeszcze jeden koncert, usiadła gdzieś na trybunach i podziwiała te efekty z odległości. Nad moją głową podnosiły się i opuszczały wielkie ekrany w kształcie kostki do gier planszowych, nad sceną latały drony, wybuchały języki ognia i pyro. Wszystko wyglądało rewelacyjnie, było dopracowane w najmniejszym szczególe, było nowoczesne, ale jednocześnie udało się zachować w tym wszystkim umiar. Działo się dużo, ale mimo wszystko nie na tyle dużo, żeby odwracało uwagę od artystów i samego koncertu. Fajna to sztuka zainwestować w produkcję koncertu grube tysiące dolarów, postawić na nowoczesność, a jednocześnie nie popaść w przesadę.
Wrócić z tarczą
To był mój drugi koncert Metalliki w życiu. Pierwszy w ramach trasy koncertowej WorldWired. Możliwe, że gdyby był to mój kolejny koncert z kolei (tak, nawiązuje do relacji Kota z czterech koncertów WorldWired) bardzo dużą uwagę przywiązywałabym do setlisty. Nie chcę powiedzieć, że nie miała ona dla mnie znaczenia, ale sytuacja, w której nowe utwory słyszy się na żywo po raz pierwszy, a Seek & Destroy, Master of Puppets czy Nothing Else Matters dopiero drugi raz w życiu, setlista nie odgrywa aż tak dużego znaczenia. Nie mogę przecież powiedzieć, że któryś z utworów już mi się znudził, któregoś mam dość…
Mogę za to skupić się na tym, że z koncertu wychodziłam z tarczą, a na niej leżało jeszcze kilka innych zdobyczy, nie tylko pierwszy rząd i barierka. Do listy sukcesów z tamtego wieczora mogę dopisać też złapanie za ramię Roba. Jakkolwiek komicznie to nie brzmi, złapałam Roba za ramię. W pewnym momencie zbiegł ze schodów do fosy, w wyraźnie dobrym nastroju zaczął zaczepiać fanów. Gdy zbliżał się w moją stronę, w sekundę, przez głowę przewinęło mi się kilka myśli. Łącznie z tą, że przecież nie mogę go dotknąć, bo skoro gra to na pewno mu przeszkodzę, rozproszę go i w ogóle to się na mnie zezłości. Psychologia tłumu zrobiła jednak swoje i wyciągnęłam rękę, która spotkała się ze spoconym ramieniem Roba. Ponoć nieczęsto zdarza się, żeby Robert nawiązywał tak bliskie kontakty z widownią, więc tym bardziej mogę odnotować to w kategoriach sukcesu!
Pozostając jeszcze przy temacie Roba chcę wspomnieć o doodle wykonanym w Norwegii. W Monthly na kwiecień pisałam o tym, jak Metallika podczas koncertu w Polsce wykonała Wehikuł czasu zespołu Dżem. W tamtym tekście możecie przeczytać, o co chodzi z doodle i na czym polega ta zabawa. W Oslo Rob i Kirk zaskoczyli widownię swoją wersją przeboju Take on Me A-Ha. Myślę, że Rob lepiej poradził sobie wokalnie z Wehikuł czasu, ale zobaczyć, stojąc w tym pierwszym rzędzie, minę Jamesa, który zdawał się trochę nabijać ze swoich przyjaciół grających takie słodkie melodie, to coś bezcennego.
Pod koniec koncertu, w zasadzie już po jego zakończeniu, muzycy wracają na scenę i rozdają fanom prezenty. W postaci kostek do gitary i pałeczek do perkusji. Mnie udało się zdobyć około dziesięciu kostek! Z trzema wróciłam do Polski, trzy rozdałam, a resztę musiałam dać Kotu, dlatego nie mogę policzyć, ile było ich dokładnie. Na pewno ostatnią znalazłam, gdy wychodziliśmy z hali. Leżała na podłodze pomiędzy kubkami po napojach. Gdy ją podnosiłam usłyszałam dźwięk zawodu wydobywający się z ust nieznanej mi dziewczyny. Sama kostka miała dokładnie taką samą grafikę, jak trzy inne kostki, które miałam w torebce. Pomyślałam, że skoro mam już trzy takie kostki, mogę tą czwartą dać komuś, kto nie ma żadnej.
Dziewczyna ucieszyła się tak bardzo, że rzuciła mi się na szyję! To była bardzo spontaniczna reakcja, widziałam, że bardzo się ucieszyła. Zaczęła coś opowiadać, że jakaś kostka wpadła pod scenę, że nie mogła jej wyjąć. Była bardzo przejęta, ale generalnie była mi wdzięczna. Taką samą kostkę oddałam znajomej, która była z nami na koncercie i jakiemuś Norwegowi, który od pewnego momentu koncertu stał za mną. Był na tyle szeroki, że skutecznie bronił mnie przed naciskami tłumu, ale nie miał szczęścia, żeby zdobyć kostkę – stał po prostu za daleko. Gdy podałam mu jedną z flagą Norwegii zaczął mi dziękować, mówić coś po norwesku, ale niczego nie zrozumiałam. Po angielsku niezbyt mu szło, więc nasza konwersacja zakończyła się na proszę, dziękuję i uśmiechu.
Podobno dobro wraca… Mam nadzieję, że takie czynione poprzez rozdawanie kostek do gitary też do mnie wróci.
Ostatecznie nasza czteroosobowa ekipa wychodziła z Telenor Arena z ponad 10-ma kostkami, setlistą, pałeczką do perkusji Larsa i potem Roba na palcach. Troje z nas stanęło w pierwszym rzędzie, choć każdy w innym momencie koncertu. Każdy był zadowolony, spocony mniej niż się spodziewał, z głową pełną wrażeń, obolałym ciałem i poczuciem, że przeżyliśmy coś niesamowitego. Stanie w pierwszym rzędzie na koncercie Metalliki jest samo w sobie czymś niesamowitym. Ma się wrażenie, że jest się wybrańcem. Jakby nie patrzeć jest się jedną z zaledwie kilkudziesięciu osób z pośród ponad dwudziestotysięcznego tłumu, której nikt nie zasłania widoku.
Metallica za chwilę kończy europejską część halowej trasy koncertowej. Trudno powiedzieć, kiedy znów wróci do Europy, pewnie zrobi to w przyszłym roku i zagra na jakimś festiwalu. Przywiezie wtedy ze sobą zupełnie inną produkcję, ale gdziekolwiek by nie grali, powinieneś tam być. Nawet, jeśli jedyny utwór Metalliki, jaki znasz to Nothing Else Matters. Metallica robi show na najwyższym światowym poziomie, daje z siebie wszystko, dba o fanów, jak najlepsza matka i ojciec. Każdy fan muzyki powinien choć raz doświadczyć tego na własne oczy. Niekoniecznie stojąc w pierwszym rzędzie. Ja chętnie posiedzę z Tobą na trybunach, tam też będzie świetnie!