Na przestrzeni ostatnich dwóch lat u Katy Perry zeszły duże zmiany. Zaczęło się od tego, że zrezygnowała z wydania studyjnej płyty na rzecz singli. Później ułożyła sobie życie osobiste, zdecydowała się na dziecko, a pomiędzy poszła na terapię i podjęła walkę z depresją. W piątek, 28 sierpnia ukazał się album Smile, będący piękną ilustracją tej dwuletniej drogi, a zaledwie dwa dni wcześniej na świat przyszła Daisy, córka Katy i Orlando Blooma. Nową płytę można byłoby nazwać nowym rozdziałem w życiu artystki, ale to raczej materiał przypominający, że dla Katy sztuką nie jest nagranie dobrej, poprawnej popowej płyty.
Gdy w 2017 roku recenzowałam album Witness byłam nim zachwycona. Świat przyjął materiał z mniejszym entuzjazmem, co Perry odchorowała uświadamiając sobie, że jej ciężka praca nie zawsze będzie doceniana przez krytyków czy fanów. Dla mnie, w 2017 roku, była to jedna z najlepszych, a może wręcz najlepsza popowa płyta. Minęły jednak trzy lata, ostatnie tygodnie przyniosły kilka płyt, na które czekałam i albumowy powrót Katy nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Jeśli przejrzycie Muzyczne szorty z ostatnich dwóch lat przypomnicie sobie, że nie tryskałam entuzjazmem słuchając singli Katy, a w pewnym momencie przestałam nawet o nich pisać. Napisałam o Harleys in Hawaii, w październiku 2019, a później dopiero o Daisies, w maju tego roku i tytułowym Smile. Po wysłuchaniu całego krążka muszę przyznać, że miałam nosa, bo dwie uważam teraz za jedne z najlepszych na płycie.
Album Smile nie wciąga tak jak robił to Teenage Dream, nie zaskakuje tak jak udało się to One of the Boys i nie cieszy tak, jak cieszył Witness. Nie jest jednak rozczarowaniem i sprawił, że trochę w nim przepadłam. Mam słabość do twórczości Katy. Wydaje mi się, że to taka babka, z którą mogłabym się dogadać już po pierwszej wymianie zdań. Mam też słabość do dobrych popowych kompozycji, a Perry potrafi ich dostarczyć, chociaż w przypadku tej płyty tekstowo nie jest tak dobrze, jak mogłoby się wydawać, że będzie.
Gdzieś po cichu liczyłam, że skoro jest to materiał nagrywany w bólach, trudach i z inną energią (przede wszystkim bez ciśnienia) niż poprzednie krążki, będzie to słychać w tekstach. Tymczasem moją uwagę wciąż, niezmiennie zwraca Daisies, a później długo, długo nic. Być może Perry nie potrafi pozbyć się tej maski musicalowej, radosnej i bez względu na wszystko uśmiechniętej dziewczyny. Nie chce uzewnętrzniać się w tekstach, woli dotykać niektórych tematów powierzchownie, otwierać drzwi, ale nie wchodzić do środka.
Słuchając Cry About It Later zachwycam się tempem, wokalem, wspomnieniem starszych singli z jej repertuaru, elektryczną gitarą ukrytą w tle, ale tekstowo trudno tutaj szukać kunsztu na miarę tego, który na folklore pokazała Swift. Gdy słucham Teary Eyes mam podobne odczucia. Podoba mi się, jak na Smile zmienił się wokal Perry, jak postarała się, żeby nie ukrywać go pod warstwą beatów i sampli, ale to po prostu opowieść o śmiechu przez łzy. I właśnie taka jest cała płyta – Katy nie patrzy na świat jedynie przez różowe okulary, a raczej zakłada je na zapłakane oczy.
Bez wątpienia Smile to spójny album, co należy docenić, bo powstawał na przestrzeni dwóch lat, a wydawane w tym czasie single zbierały różnorodne recenzje. Choć Daisies zaczęło się w pewnym momencie bardzo wyróżniać na tle Never Really Over, Harleys in Hawaii czy Small Talk po wysłuchaniu całej płyty nie zdaje się być łabędziem pośród pozostałych utworów. Chociaż dla mnie to jeden z najmocniejszych punktów płyty, piosenka w której jest siła, jakiej brakuje What Makes a Woman czy Only Love.
Moją uwagę zwraca także Resiliant z ciekawym instrumentarium w tle, Champagne Problems, które przypomina mi piosenki z Teenage Dream, ale przede wszystkim Not The End of the World, na ten moment moja druga po Daisies ulubiona piosenka na Smile. Co ciekawe, po wysłuchaniu całego materiału zaczęłam doceniać Harleys In Hawaii. Utwór, który początkowo, w 2019 roku, zupełnie do mnie nie przemawiał teraz jest w czołówce najlepszych piosenek Perry. Bardzo możliwe, że stało się tak dlatego, że to jednak dość nietypowy utwór, jak na repertuar Katy Perry. Czyżby ten reggae klimat wniósł Charlie Puth, jeden ze współautorów?
Płyta Smile to nie jest krążek, na którym znajdziecie wyszukane teksty piosenek, głębokie przemyślenia i dostrzeżecie w Katy Perry zupełnie inną artystkę. To płyta wypełniona poprawnym, dobrym popowym repertuarem, którego przyjemnie się słucha, który nie męczy. Utworami, które bujają, dają możliwość posłuchania wokalu Katy i przypomnienia sobie, że dawno temu, na samym początku kariery, jeszcze jako Katy Hudson wydała bardzo organiczną płytę. W niektórych recenzjach pojawiają się opinie, że na tej płycie słychać dojrzalszą artystkę. Po części się z tym zgadzam – wokalnie i muzycznie tak, tekstowo Perry już wcześniej, choćby na przebojowym Teenage Dream pokazała, na co ją stać. Przypomnijcie sobie Firework, Who Am I Living For? lub Not Like the Movies.
Katy Perry jest w tej branży na tyle długo, i ma na koncie tak wiele sukcesów, że naprawdę nie musi nikomu niczego udowadniać. Cieszę się, że sama nareszcie sobie to uświadomiła. Album Smile można chyba potraktować, jako taką płytę przejściową, a jednocześnie informację do koleżanek z branży, że nagranie dobrego popowego albumu dla popowej artystki z pięcioma krążkami to nie jest wyzwanie. Wyzwaniem jest nadanie płycie charakteru, który zaskoczy i skradnie serca. Na Smile Perry nie zaskakuje.