Pamiętacie rok 2012 i premierę albumu Born to Die? Szał na punkcie singli Video Games, Summertime Sadness i początek międzynarodowej kariery Lany? Ja pamiętam i premierę każdej kolejnej płyty Lany także. Nie zachwyciłam się jej muzyką w 2012, nie porwało mnie Ultraviolence z 2014, a Lust for Life z 2017 chyba nawet nie słuchałam. Lana Del Rey nie potrafiła mnie zaskoczyć pozostając artystką, u której nie umiałam doszukać się rozwoju. Wydana pod koniec sierpnia płyta Norman Fucking Rockwell była pierwszym materiałem Del Rey, na jaki czekałam. Duża była w tym zasługa Jacka Antonoffa, producenta płyty i dwóch pierwszych singli. Największą fanką Lany chyba już nigdy nie zostanę, ale polubiłam Norman Fucking Rockwell. A to już naprawdę wiele.
To, co zawsze wkurzało mnie w Del Rey to jej niezmienna maniera śpiewania. Bardzo lubię wokalistki, które bawią się wokalem i dzielą różnymi emocjami, pokazując je w głosie. Lana natomiast znalazła sobie jeden styl i konsekwentnie się go trzyma, pozostając uosobieniem sensualnego, monotonnego śpiewania w marzycielskim tonie. I tak, jak zawsze mnie to męczyło i nie pozwalało wysłuchać płyty do końca, tak tym razem nie tylko wysłuchałam, ale nawet zrobiłam to więcej niż raz. Jack, czy to Twoja zasługa?
Myślę, że tak. Norman Fucking Rockwell to płyta, na której Lana opowiada historie. W moim odczuciu wciąż bardzo dla niej charakterystyczne, a przynajmniej zgodne z moim wyobrażeniem jej twórczości, ale robi to w tak marzycielski i bezpretensjonalny sposób, że po prostu przyjemnie słucha się tego materiału. Nie ma tam nagłych zwrotów akcji, elektrycznych gitar i rockowych riffów. Królują klawisze, akustyczne gitary, pojawiają się nawet instrumenty smyczkowe, jazzowy klimat. Beaty są na tyle wyważone i wręcz subtelne, że zupełnie mi nie przeszkadzają. Co tym bardziej pokazuje, że album Norman Fucking Rockwell naprawdę mi się spodobał.
Przeczytaj też: Muzyczne wróżenie. Kogo posłuchamy w 2019?
Obawiałam się tej płyty nie tylko dlatego, że Lana przestała mnie zaskakiwać tak naprawdę zanim w ogóle zaczęła, ale także dlatego, że to długa płyta. Długa, jak na współczesne standardy – ponad godzinny materiał może oznaczać kilka nietrafionych decyzji i niepotrzebne wydłużanie całości. Tymczasem oprócz coveru Doin’ Time trudno znaleźć utwór, który można byłoby wyrzucić z tracklisty.
Moje ulubione utwory? Uwielbiam otwarcie płyty, pierwsze kilkanaście sekund tytułowej piosenki. Jest bajkowo, nastrojowo, bardzo klimatycznie i widzę ten utwór na ścieżce dźwiękowej nie jednego filmu! O Mariners Apartment Complex pisałam już w Muzycznych szortach #26 we wrześniu ubiegłego roku. Nie zmieniam zdania, Lana nie zaskakuje wokalem, ale to mimo wszystko jedna z najładniejszych kompozycji na nowej płycie. Chętnie wracam także do The greatest, lubię lekkość Bartender, a w czołówce niezmiennie pozostaje hope is a dangerous thing for a woman like me to have – but i have it. Po pierwsze uwielbiam tytuł tej piosenki, to zdanie jako takie, po drugie to jedna z tych piosenek, w których najważniejszy jest tekst i wszystko inne schodzi na drugi plan.
Lubię czepiać się Lany, że nigdy nie powaliła mnie na kolana, ale tą płytą niejako postawiła mnie pod ścianą. Jeśli spędzam godzinę (a nawet kilka) uważnie słuchając tekstów jej piosenek, to świadczy to o tym, że album nie jest mi obojętny. A to chyba oznacza, że o ile największą fanką Lany nie będę, nie-fanką też już nie jestem. Jeśli szukacie płyty, przy której chcecie zasypiać – Norman Fucking Rockwell jest właśnie takim albumem!