Nie do końca pamiętam, co przywiodło mnie do włączenia albumu Bleachers, ale zakładam, że wiązało się to z coraz większą działalnością Jacka Antonoffa jako producenta muzycznego topowych albumów. Możliwe też, że zafascynowana radiowymi listami przebojów w Stanach Zjednoczonych zorientowałam się, że single z Gone Now dobrze sobie radzą i poczułam, że muszę wyrobić sobie opinię. Od 2017 roku zmieniło się tyle, że uważam się za fankę Bleachers i czekałam na premierę Take the Sadness out of Saturday Night.
Publikowanie w październiku recenzji płyty wydanej z ostatnim dniem lipca chyba mocno dowodzi, że trochę się rozczarowałam. Mam na to jednak proste i logiczne wyjaśnienie – to krótki album, na którym wcale nie ma wielu utworów, przy których można byłoby się rozluźnić. A właśnie tego oczekiwałam. Jack dostarczył natomiast materiału, który to co najlepsze pokazał w singlach. Nie jest to zbrodnia, w Muzycznych szortach #67 i #80 wyrażałam uznanie, ale niewiele zostawił nieodkrytego.
Udało mu się zaskoczyć piosenką otwierającą. Utwór 91 mrocznie rozpoczyna płytę, oparty jest o instrumenty smyczkowe z wyeksponowanym wokalem Jacka. Budzące niepokój skrzypce tworzą intrygującą atmosferę, a sama kompozycja jest najciekawszą na płycie, może właśnie dlatego, że tak mocno się wyróżnia. Jack postawił nie tylko na mocne otwarcie, ale też zakończenie.
W zamykającym krążek What’d I do with All This Faith? pojawia się sekcja dęta, która prawie przez minutę wprowadza w ostatnią część przygody z Take the Sadness out of Saturday Night. Tutaj między smutnym, pełnym melancholii wokalem Jacka, który pod koniec zaczyna wręcz przechodzić w rozpacz, przewijają się akustyczne instrumenty i ponownie można usłyszeć smyczki. Kompozycyjnie piękny początek i koniec!
W środku bywa natomiast różnie. Singlowe 45 przypomina mi repertuar z Gone Now, był to obok Chinatown nagranego z Brucem Springsteenem „pierwszy” singiel zapowiadający album. Wydano je niespełna rok temu, w połowie listopada 2020. Pamiętam, że w tym całym pandemicznym marazmie byłam bardzo podekscytowana nowym materiałem, ale dopiero pół roku później Jack ujawnił szczegóły. Przez ten czas ochłonęłam, ale Stop Making This Hurt znów podsyciło oczekiwanie i przypomniało energię, za jaką polubiłam Bleachers. Niestety największe rozczarowanie było dopiero przed mną.
Na chwilę przed premierą Take the Sadness out of Saturday Night udostępniono Secret Life z gościnnym udziałem Lany Del Rey. To jedna z kilku ballad na tym krążku, z gitarą akustyczną w głównej roli, z chórkami i efektem sprawiającym, że ma się wrażenie, jakby Jack śpiewał pod wodą. Echo bywa ciekawym zabiegiem, pasuje do zmysłu kompozycji i przesłania tekstu, ale naprawdę rzadko wracam do tego nagrania. Wolę włączyć któryś z nowych utworów Lany, jakie wyprodukował właśnie Jack i wyszło mu to lepiej.
Singlowe utwory bardzo przywołują brzmienie z Gone Now, ale są też muzycznie tymi najciekawszymi i najżywszym. Sugerując się tytułem płyty, oraz czytając co Jack chciał tym materiałem przekazać, nie powinnam oczekiwać energicznych nagrań, ale mimo wszystko ta monotonia trochę mnie przygniotła. Take the Sadness out of Saturday Night ma w sobie dużo smutku, ale czy sprawia, że smutek znika z sobotniego wieczora? Raczej nie.
Nie powiem, żeby wraz z nową płytą Bleachers straciło swój styl. To byłaby duża przesada, bo jest przecież te kilka utworów, które naprawdę brzmią tak, że od razu można rozpoznać wykonawcę, ale słuchając Take the Sadness out of Saturday Night czułam się, jakbym miała do czynienia z utworami, które Jack byłby skłonny oddać Taylor, Lanie czy Lorde. Każda z nich pracując z nim, najmniej chyba jednak Swift, dorobiła się ładnych, przenikliwych ballad.
Czekam na dzień, w którym Antonoff ponownie zaczaruje dźwiękami, które nie będą powtarzalne. Mam jednak świadomość, że stając się tak popularnym producentem wpakował się w konkretny worek dźwięków i nie będzie łatwo się z niego wygrzebać. Może uda się z Rihanną? Pod szyldem Bleachers zanotował odrobinę słabszą płytę.