Jest kilka płyt, których nigdy nie zrecenzowałam, bo ilekroć chciałam, dochodziłam do wniosku, że nie znam słów, którymi mogłabym opisać, jak dobre czy ważne dla mnie są. Długo zwlekałam z recenzją najnowszej płyty Mitski, Laurel Hell. Była wśród najchętniej przeze mnie słuchanych płyt przez dwa miesiące, zapowiadałam ją w tekście o muzycznych premierach 2022 roku i wciąż regularnie do niej wracam, choć od premiery minęły już trzy miesiące, a mimo to nie potrafiłam jej zrecenzować.
Czy to znaczy, że jest aż tak dobra? A może mnie rozczarowała? Najbardziej prawdopodobne jest coś innego – mam za mały zasób słownictwa, żeby przekonać, że warto jej posłuchać. Już kilkakrotnie przez te wszystkie blogowe lata miałam momenty, w jakich najwłaściwszym słowem na opisanie płyty, koncertu czy filmu wydawało się doskonale, rewelacyjne, fantastyczne.
W przypadku Laurel Hell Mitski recenzja mogłaby się skończyć słowem świetna, które oprócz pozytywnego tonu nic by nie powiedziało. Sęk jednak w tym, że te kilka liter naprawdę trafnie opisuje, co czuję słuchając albumu. Do miana idealnej jeszcze nie urosła, choć czas zweryfikuje te szumne tytuły, a koniec roku powie mi, czy wciąż serce bije mi szybciej na dźwięk tych kompozycji. Chociaż zdarza mi się narzekać na coraz lżejsze i coraz bardziej taneczne płyty wychodzące spod palców i strun moich ulubionych artystów wciąż mam potrzebę odkrywania lirycznych muzyków, przy których twórczości dobrze mi się pracuje. Mitski właśnie do nich należy. Mocno zainspirowany popem lat 80. album przywołuje na myśl doskonałe płyty Niny Kinert – np. takim Stay Soft panie ze spokojem mogłyby się wymienić, co na mojej prywatnej skali rewelacyjnych płyt plasuje się bardzo wysoko.
To też odpowiednio krótka płyta, której wybacza się pewne powtórzenia, która nie nudzi i potrafi pozostawić delikatny niedosyt. Ilekroć słyszę singlowe Working for the Knife zastanawiam się, dlaczego ktoś uciął tej piosence zakończenie i jak powinno brzmieć? Przy wspomnianym wyżej Stay Soft mam ochotę potańczyć, a słuchając tajemniczego, ozdobionego syntezatorami Everyone aż chce się z zadumą wyjrzeć przez okno.
Olbrzymi powiew dźwięków wyrwanych z lat 80. można usłyszeć w The Only Heartbreaker, jednej z najlepszych, jeśli nie najlepszej piosence na Laurel Hell. Wybaczam nawet denerwujący beat komputerowo zaprogramowanej perkusji, bo klawisze ukradzione Madonnie i gitara pożyczona od tuzów disco popu wynagradzają wszystko. Idealny materiał na przebój i wspaniały półmetek płyty! Wszystkim, którzy zarzucają Mitski, że na Laurel Hell jest mniej wyrazista niż na wydanym w 2018 Be The Cowboy mogę jedynie polecić Love Me More, które znów wyrywa na parkiet i raczy wspaniałymi partiami pianina.
Jest sporo prawdy w tym, że Laurel Hell bywa powtarzalne. Ballady nie są na pierwszy rzut ucha różnorodne, ale trzeba oddać Mitski i producentowi Patrickowi Hylandowi, że zadbała o szczegóły i nie pozwoliła, żeby którykolwiek z utworów był pozbawiony muzycznego smaczka. A to skrzypce, a to kilka dźwięków pianina, a to niespokojny beat, a to majaczące w tle przeszkadzajki, a to wybuchający energią keyboard w Should’ve Been Me. Wszystko w otoczeniu dobrych tekstów i emocjonalnych wykonań, jak choćby wejście w refren There’s Nothing Left for You. Takie utwory jedynie utwierdzają w przekonaniu, że Laurel Hell nie jest albumem dla każdego. Twórczość Mitski nie wydaje się być muzyką dla każdego, mimo mainstreamowego blichtru. Jeśli szukacie dobrej płyty, na której przez kilka przesłuchań będziecie skupiali się na próbie wysłyszenia wszystkich ścieżek i ukrytych w niej instrumentów, znaleźliście. Tutaj jest się czym zachwycać, nad czym rozmyślać i przy czym smucić (I guess).