Historia Polski pełna jest postaci wartych kinowej prezentacji, a zarazem ta mnogość mnoży powtarzalne produkcje, które często łączy smutna prawda, że mimo oddanego życia i przelanej krwi nie każde poświęcenie i cierpienie przeradza się w prawdziwe zwycięstwo. O Żeby nie było śladów, najnowszej produkcji Jana P. Matuszyńskiego można pisać chwytając się wielu aspektów, ale trudno nie zauważyć, jak beznadziejny był system sądownictwa w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i jak równie źle bywa współcześnie.
Dlaczego aż dwa tygodnie zajęło mi dokończenie recenzji? Bo nie mogłam pozbyć się wrażenia, że dano widzowi film, który mógłby być o wiele lepszy, a jest po prostu dobry. Chciałam trochę odetchnąć, nabrać dystansu i zobaczyć, czy po tym czasie Żeby nie było śladów jakoś we mnie dojrzeje. Nie dojrzał, ale doceniłam kilka drugoplanowych szczegółów, które po wyjściu z kina nie były dla mnie tak ważne. Lubię wpatrywać się w drugi plan, bo on tworzy tło bez którego cała produkcja niejednokrotnie bywałaby miałka i płaska. Na drugim planie w Żeby nie było śladów dzieje się bardzo dużo.
W maju 1983 roku władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zaangażowały cały swój aparat państwowy, by zatrzeć okoliczności tej śmierci. Film oparty jest o wątki zawarte w bestsellerowym, nagrodzonym Literacką Nagrodą NIKE reportażu Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”.
Opis dystrybutora
Bardzo trudno jest stworzyć prawie 3 godzinną produkcje w sposób stale porywający, zaskakujący i do ostatniej sceny trzymający w napięciu. Przy tak długich filmach można z góry założyć, że będą lepsze i gorsze momenty. Żeby nie było śladów jest za długą produkcją, przeciągniętą o kilka nic nie wnoszących dialogów, a mimo to wciąż dającą twórcom dużo przestrzeni na rozwinięcie kilku wątków. Na przykład nie dowiadujemy się, co o sprawie Przemyka sądzi opinia publiczna. Nastroje społeczne w zasadzie nie są poruszane. Wyjątkiem jest kilka minut, które poświęcone są roli księdza Popiełuszki czy zainteresowaniu tematem przez BBC, ale są to raczej naszkicowane wątki poboczne.
Dość dobrze poznajemy natomiast rozbudowany aparat rządzący państwem – w rolach drugoplanowych obsadzono kilku wybitnych polskich aktorów, którzy wcielili się w prominentnych polityków PRL. Generała Kiszczaka gra Robert Więckiewicz, sekretarza Milewskiego Andrzej Chyra, występuje też Tomasz Kot, Michał Żurawski, a Tomasz Dedek zmienia się w generała Jaruzelskiego. Fantastyczna w roli Wiesławy Bardon jest Aleksandra Konieczna, przekomiczna, zupełnie niesympatyczna i ucharakteryzowana na typową damę z PRL-u. Uwielbiam Konieczną w takich przerysowanych, karykaturalnych rolach.
W przypadku Żeby nie było śladów łatwo było przesadzić z liczbą brutalnych scen, od bicia na przemocy psychicznej kończąc. Tutaj Matuszyński i Krawczyk-Wnuk udało się wyważyć to w sposób, który nie odrzuci od ekranu widzów wrażliwszych. Nigdy nie zapomnę, jak siedząc w kinie oglądając Wołyń momentami czułam, że mam już dość, że za dużo przemocy przelało się przez ekran, że nie wytrzymam kolejnej sceny dręczenia mieszkańców. Obawiałam się, że Żeby nie było śladów pójdzie w te stronę.
Tymczasem to wcale nie pierwsze sceny otwierające film są najmocniejsze. Najmocniejszy jest wątek sanitariusza Wysockiego (w tej roli Sebastian Pawlak), mogący najmocniej przemówić do widza, który niezbyt szczegółowo interesował się PRL-em, ale zrozumie przemoc psychiczną, zastraszania i konsekwencje jednego zeznania spadające na przyszłość całej rodziny. Sanitariusz jest postacią tragiczną, która była w złym miejscu w złym czasie i została uwikłana w nieswoją wojnę. Trudno też nie czuć żalu wobec losu mężczyzny i nie życzyć mu dobrze. Twórcy nie dają szansy na zaprzyjaźnienie się z Przemykiem, a pozwalają poznać bliżej sanitariusza, jego rodzinę i cierpienie. O Grzegorzu Przemyku nie wiemy wiele – ma żółwia, maturę za pasem i plany na przyszłość, jest młody, niewinny i ma matkę, której działalność nie podoba się Partii. Potrzebujemy więc bohatera, z którym chcemy sympatyzować, kibicować.
Teoretycznie takim bohaterem powinien być Jurek Popiel, ale on jest trochę takim bohaterem gry komputerowej, którego oczami poznajemy tamtejszą rzeczywistość. Co nie zmienia faktu, że Tomek Ziętek gra doskonale. U jego boku możemy oglądać Agnieszkę Grochowską i Jacka Braciaka, filmowe małżeństwo Popielów, które nie do końca wie, jak zachować się w sytuacji. W Żeby nie było śladów poznajemy dwie rodziny – Popiel i Sadowska/Przemyk, dwa style wychowania i życia, a przede wszystkim dwa inne pomysły na to, co należy zrobić w tej trudnej sytuacji i jak pomóc Jurkowi. Twórcy nie osądzają, nie wskazują, która droga jest lepsza, pokazują raczej, że nie ma jednej właściwej i każdy rodzic ma swoje racje.
Barbara Sadowska, matka Grzegorza Przemyka (w tej roli Sandra Korzeniak) jest kolejnymi oczami tej historii. W teorii postać pierwszoplanowa, matka zamordowanego chłopaka, ale z systemem walczy nastolatek, zafascynowany Sadowską Popiel, który jest zdecydowanie zbyt młody, żeby oczekiwać od niego jakiejkolwiek racjonalności i chłodnego spojrzenia na sprawę. Można natomiast przyjąć, że wprowadzając do filmu postać Jurka twórcy chcieli stworzyć postać będącą uosobieniem tysięcy młodych Polaków pokolenia PRL. I to się im udało.
Scena, oprócz tej z przesłuchania sanitariusza, która najbardziej zapada w pamięć to przemowa przed dziennikarzami wygłoszona przez Sadowską na zakończenie procesu mającego ukarać winnych śmierci Przemyka. Padają tam słowa, w których można doszukać się aluzji do wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Czy jest to zbieg celowy? Nie wiem. Zakładam, że interpretacja jej słów będzie inna dla każdego widza, w zależności od poglądów i doświadczeń. Żeby nie było śladów nie dostarcza uniwersalnej interpretacji, ale całościowo dobrze nakreśla ten PRL-owski świat. Zarówno w zachowaniu władzy, jak i charakteryzacji postaci i scenografii. Jan P. Matuszyński przenosi widza w czasie do okresu, w którym chyba nikt z nas nie chciałby żyć.