Jak wspominam mój poprzedni koncert Green Daya?

Dzisiaj Green Day, po raz kolejny z resztą, zagra w Polsce. Jutro wystąpią w Pradze, gdzie będę i przygotowując się do wyjazdu zaczęłam myśleć, jak to było, gdy widziałam ich ostatni raz. Jak wspominam mój poprzedni koncert Green Daya?

To był Berlin, koniec sierpnia 2012 roku. Grali w Kindl Bühne Wuhlheide i promowali trzy wydane w tamtym roku albumy, ¡Uno!, ¡Dos!, ¡Tré!. Kompletnie nie pamiętam, kto występował przed nimi, co o tym supporcie nie świadczy zbyt dobrze, ale musiałam go zobaczyć, bo inaczej nie byłoby opcji stać niemalże pod samą sceną… Dobra, to jak wspominam ten koncert?

1. Dziki szał

Te dwa wyrazy najtrafniej opisują pierwsze wspomnienia, jakie przychodzą mi do głowy. Energia ludzi była niesamowita i utrzymywała się na tym samym, dzikim poziomie przez calutkie trzy godziny. Gdyby przyznawali odznaczenia za przetrwanie w pierwszych rzędach na koncercie Green Daya, mogłabym sobie taki spokojnie przypiąć i dumnie z nim chodzić po mieście. Serio, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, byłam z siebie dumna! Nadal jestem…

Ten koncert to jest świetny przykład na to, jak muzyka daje upust emocjom. Po tych 180 (mniej więcej) minutach skakania, krzyczenia, przepychania się, śpiewania wychodzisz totalnie wykończony, spocony, brudny, ale psychicznie czujesz się wspaniale.

2. Good Riddance (Time of Your Life)

Każdy zespół ma taki kawałek bez którego nie wychodzi na scenę. Taki, który świetnie pasuje, żeby rozpocząć koncert i taki, który idealnie pasuje, żeby koncert zamknąć. Green Day ma Good Riddance (Time of Your Life), piosenkę tak różną od tego, z czego są powszechnie znani. Nie jest to moja ulubiona, ale gdy po tych dziesiątkach minut szaleństw, z małymi przerwami na spokojniejsze melodie, słyszy się “I hope you had the time of your life” to ma się ochotę krzyknąć: Stary! No jasne, że tak! Albo coś z mocniejszym zadziorem.

3. Rozszalały band

Gdy ktoś mi mówi, że uwielbia tego albo tamtego artystę, bo “ma taki wspaniały kontakt z publicznością” to zawsze mam ochotę zapytać: A widziałeś na żywo Green Daya i/lub Paramore? To są tylko przykłady mające pokazać, że powiedzenie do podłogi “jak się bawicie?” to naprawdę nie jest kontakt z publicznością. Nie od każdego się tego oczekuje, nie każda muzyka potrzebuje takiej atencji, nie każdy artysta się do tego nadaje.

Panowie w Green Dayu ten kontakt z ludźmi mają, oj tak bardzo go mają, że czujesz się dopieszczony od pierwszej do ostatniej minuty. Mega miłe uczucie! Trudne do opisania i trudne do wytworzenia przez artystę. Oni to potrafią, nie tylko Billie. Oni, wszyscy.

4. Rozszalały królik

Różowy królik biegający po scenie. Najbardziej surrealistyczny, infantylny koncertowy moment całego mojego życia. Przynajmniej do dziś. Zobaczymy, co wydarzy się jutro.

5. Deszcz i zniszczona koszulka

To teraz będzie o poniesionych stratach. Z przymrużeniem oka oczywiście. Tego dnia padało. W sumie zaczęło, gdy staliśmy już pod sceną, więc w momencie idealnym, żeby się przed deszczem schować. Dla jasności – koncert był pod gołym niebem. Zmokłam więc trochę, ale niezbyt w sumie, porównując to choćby do praskiej ulewy z koncertu Metalliki.

Jak już się wypadało to znów zrobiło się duszno, ciepło. W plastykowych kubkach, takich sporych rozmiarów, rozlewano dla fanów wodę. I mniej więcej w połowie koncertu, z tyłu, gdzieś naprawdę z daleka za moimi plecami, poleciał w moją stronę taki kubek. Tylko nie z wodą, a brudny od piasku, z piaskiem. Do dziś mam koszulkę, z której plama od tego piachu sprać się nie chce.

Macie swoje wspomnienia z Green Daya? Chętnie poczytam!