Bywa i tak, że wracasz z koncertu, chcesz wykrzyczeć wszystkim dookoła, jak było zajebiście (bo lepszego słowa znaleźć nie potrafisz), ale Twoje nie dające się poskromić szczęście potrafią zrozumieć tylko Ci, którzy doświadczyli tego samego. Fenomenalny Green Day w Pradze! Takich koncertów się nie zapomina! Dla takich koncertów jeździ się po świecie, marznie godzinami na dworze i czeka się na nie latami.
Przed wyjazdem do Pragi pisałam, jak wspominam mój poprzedni koncert Green Daya. Tamten, chociaż mam do niego olbrzymi sentyment i zawsze będzie tym pierwszym, był bardzo męczącym przeżyciem. Cały ten dziki szał, o którym pisałam, przepychanie się i kurczowe walczenie o dobre miejsce, odbiera trochę frajdy z koncertu. Pewnie z tego powodu koncert w czeskiej Tipsport Arenie był frajdą aż tak wielką!
Ogromna w tym zasługa luzów, jakie panowały w golden circle. Ponoć oficjalnie wyprzedanym, w praktyce zajętym tylko w pewnej części. Efekt był taki, że można było swobodnie się bawić, wtórować zespołowi w skakaniu, klaskaniu i śpiewaniu. Ogólnie Czesi, w porównaniu do Niemców, to cichy i spokojny naród, który bawi się bardziej duchowo niż fizycznie… Dla jasności, podskoki i przyklaski były, ale w umiarze a nie nadmiarze.
40-latkowie po przejściach
Taki tytuł mógłby nosić nie jeden artykuł o Green Dayu. Billie Joe ma za sobą odwyki, Mike Dirnt walkę z rakiem żony. Byłam ciekawa, jak po tych wszystkich wydarzeniach mają się zawodowo. Zwłaszcza, że płytę Revolution Radio uznaliśmy (wspólnie z Kotem) za niezbyt “rewolucyjną,” mniej gniewną i zbuntowaną niż sugerowano przed jej wydaniem. Okazuje się, że może i płyta udała się przeciętnie, ale energii Panowie cały czas mają tyle, że mogliby spokojnie obdarować nie jeden zespół, a też nie jedne młodziki mogłyby zazdrościć im kondycji i chęci do angażowania w koncert fanów.
Nawiasem mówiąc, Tipsport Arena nie jest wcale duża. A przynajmniej takie sprawia wrażenie. Gdy myśli się o zespole rangi Green Daya można wyobrażać sobie duże stadiony, tymczasem ta czeska halunia wydawała się trochę wyrośniętą salą gimnastyczną. Miała nawet taki stary, zużyty parkiet przypominający mi salę gimnastyczną ze szkoły podstawowej. Z ciekawości sprawdziłam i Tipsport Arena jest mniejsza od praskiej O2 Areny tylko o 4 210 miejsc! Oczywiście przyjmując maksymalną pojemność. A więc jednak był to jeden z największych obiektów w tym mieście!
Halunia może i nie robiła wrażenia, scena też wydawała się nieszczególnie duża. Wybieg przykrótki (gdy ma się w pamięci paradę Taylor Swift albo Metallikę), ale jak tam wszystko było dopracowanie! Ogień, płomienie, światła, dymy i inne fajerwerki, do tego zmieniające się tło i perkusja na podświetlanym podwyższeniu. To wszystko było tylko ładnym opakowaniem tego, co na scenie wyprawiali muzycy. Bo gdyby wyłączyć te światełka to show i tak byłoby fenomenalne.
30 w 2 i pół godziny
Green Day zagrał dwadzieścia-dziewięć piosenek. Na scenie spędził dwie i pół godziny. Przed nimi zagrali The Interrupters, którzy przejdą w mojej pamięci do historii, jako zespół komiczny, grający non stop to samo, tworzący śmieszne dźwięki wyrwane, z jakiejś kreskówki albo kabaretu. O wiele lepszy był Różowy Królik, który jak już wiecie, jest dla mnie jednym z ważniejszych elementów koncertu i gdyby się nie pojawił to naprawdę byłabym zawiedziona.
W koncertowej setliście jest kilka piosenek z nowej płyty, zgodnie z nową świecką tradycją tych, które wypuszczali przed premierą lub tych, które oficjalnie mają status singla. Było, więc Bang, Bang, które zgodnie z przewidywaniami wypada na żywo bardzo dobrze. Było Youngblood, które w wersji koncertowej dużo zyskuje czy Ordinary World, które wciąż mnie nie przekonuje i oddałabym tę piosenkę, jakiemuś młodemu zespołowi próbującemu być, jak Simple Plan ze swoich najlepszych czasów. Naturalnie nie mogło też zabraknąć starych, sprawdzonych przebojów. Był American Idiot z przesłaniem do Donalda Trumpa, był Jesus of Suburbia, St. Jimmy, Holiday i Basket Case. Dla bardziej wymagających fanów, którzy wiedzieli Green Daya więcej niż dwa razy przygotowano zestaw naprawdę zakurzonych kawałków, jak Going to Pasalacqua i J.A.R.. Słowem, każdemu według potrzeb i każdemu tak, żeby był zadowolony.
3 odważnych
Kto nie chciałby stanąć na scenie obok swojego idola? Kto nie chciałby stanąć blisko swojego idola? Green Day wie, że odpowiedź na te pytania brzmi każdy, ale każdego na scenę zaprosić nie może. Billie wyciągnął więc z tłumu trzy osoby. Dwóch panów i jedną panią. Panowie dali radę śpiewając, jeden był nawet całkiem niezłym szołmenem! Dziewczyna starała się zagrać na gitarze to, czego przed momentem nauczył ją Billie, ale była chyba zbyt podekscytowana całą sytuacją, gitara za ciężka, a pasek za długi. Farciara wróciła do swojego czeskiego domku z tą gitarą, bo Billie niczym spóźnionym Święty Mikołaj czasami rozdaje drogie, bezcenne wręcz prezenty.
Wracając na moment do tego wyciągania fanów na scenę. Green Day się nie patyczkuje, nie każe na to czekać do ostatniej piosenki. Wręcz przeciwnie – ani się nie obejrzysz, nawet trzy piosenki nie miną, a już ktoś ma tą jedyną niepowtarzalną szansę doświadczyć, czegoś niebywale ekscytującego, inspirującego i wyjątkowego. Przeczy to kompletnie zasadzie, że artysta wychodząc na scenę potrzebuje chwili, żeby się rozkręcić.
Green Day jest rozkręcony od początku. I tego samego wymaga od fanów. Siedzisz? No chyba sobie jaja robisz! Wstań! Stoisz? Skacz, klaszcz, śpiewaj! “Let’s go crazy” to najczęściej powtarzane zdanie podczas koncertu Green Daya, a dużo więcej ich nie ma, bo pogadanek o życiu, dorosłości, polityce (poza jednym zdaniem “Nobody likes you, you fucking idiot!!”) nie ma.
7 lat czekania
Tyle Czesi czekali, aż Green Day wróci do ich kraju. Ja czekałam rocznikowo pięć lat, żeby zobaczyć ich na żywo po raz drugi. Mam nadzieję, że na kolejny raz nie będę musiała czekać kolejnych pięciu lat, bo w wieku 50 lat chłopaki mogą już tak nie hasać po scenie, jak hasają teraz. Nie chce kończyć relacji ckliwymi rozważaniami o życiu i śmierci, ale trudno nie mieć z tyłu głowy tego, że muzycy, których uwielbiamy też się starzeją i tak zajebiste koncertowe doznania naprawdę przeżywa się tylko raz.
Jeśli przegapiliście Green Daya w naszej części Europy to zbierajcie kasę licząc, że z kolejną płytą wrócą do Polski, Czech, czy gdziekolwiek w zasięgu rozsądnej wyprawy koncertowej. Nie trzeba znać każdej z dziesiątek piosenek Green Daya, żeby docenić ich koncertowy kunszt, a doświadczyć go na żywo naprawdę warto. W końcu Green Day to jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiej pop(punk)kultury!