Jedną z zalet założenia bloga jest nieskrępowana możliwość publikowania dowolnej liczby tekstów dotyczących tego samego artysty. Nadal chcę zarażać uwielbieniem do tych twórców, których sama lubię. A ponieważ myśląc o zespole Madrugada nie opuszcza mnie przekonanie, że doświadczam czegoś niecodziennego, bez skrupułów publikuję kolejną relację z ich koncertu. Madrugada w Columbiahalle w Berlinie to Madrugada w innym wydaniu niż to, które zobaczyłam w lutym w maleńkim Columbia Theater. To zespół rosnący w siłę i nie pozwalający sobie na rutynę. Fantastycznie ogląda się ich na żywo! Zwłaszcza, gdy robi się to z pierwszego rzędu.
Koncert w Columbiahalle miał być moim pierwszym koncertem Madrugady w życiu i potencjalnie ostatnim. Już o tym wspominałam, że gdy ogłosili daty europejskiej trasy koncertowej pierwszy koncert w Berlinie niebezpiecznie łączył się z moimi planami wyjazdu do Łodzi. Gdy okazało się, że w kwietniu zagrają w Berlinie po raz drugi w odstępie zaledwie kilku tygodni, czułam, że albo teraz, albo nigdy. Nie myliłam się. Niemcy błyskawicznie wykupili bilety także na ten koncert, na szczęście nam udało się kupić dwie wejściówki.
Nie sądziłam jednak, że w odstępie zaledwie dwóch miesięcy Madrugada będzie w stanie zaskoczyć mnie dwukrotnie! Bądźmy szczerzy – powroty na scenę po dekadzie nieobecności nie każdemu się udają. Wielu artystów, wiele kultowych kapel, ogłasza powrót i już po chwili zdaje się być znudzona powtarzalną setlistą i zmęczona własnym towarzystwem. W przypadku Madrugady nadal czuć świeżość, widać szczerą radość ze wspólnego grania i to, co zaskoczyło mnie najbardziej – ochotę na muzyczne eksperymenty w postaci upiększania utworów.
Naprawdę nie da się nie uwielbiać tego zespołu za pracowitość i oddanie temu, na co się zdecydowali. Aż kusi, żeby zadać to niebezpieczne pytanie – czy podejmą się nagrania nowego studyjnego albumu lub kolejnej trasy koncertowej niezwiązanej z dwudziestoleciem albumu Industrial Silence? Oby!
Barierka? Teraz albo nigdy!
Nasz plan wyjazdu do Berlina był prosty. Wyjechać odpowiednio wcześnie, żeby być na miejscu na 2 godziny przed otwarciem bram. Columbiahalle mieści ponad 3 tysiące ludzi. Nie jest to największa hala koncertowa w Niemczech, ale przeskok między mieszczącym się dosłownie pięć kroków wcześniej Columbia Theater jest znaczący. Uznaliśmy, że skoro mamy szansę być w pierwszym rzędzie przez cały koncert (na poprzednim byłam w rzędzie zero przez pierwsze 15 minut), trzeba z tego skorzystać. Zwłaszcza, że Madrugada niebywale szybko przenosi się do coraz większych obiektów, więc następnym razem naprawdę możemy znaleźć się w hali na 10 tysięcy ludzi!
Na miejsce dojechaliśmy o 16:00. Okres przedświąteczny zdecydowanie sprzyjał niezatłoczonym drogom. Niestety zaraz po przyjeździe czekały nas dwie niezbyt miłe wiadomości – pierwsza była taka, że koncert przesunięto z godziny 21:00 na 21:30. Te trzydzieści minut, choć może wydawać się niczym, mocno nas przybiło, bo oznaczało dodatkowe, bezczynne stanie w hali. Druga wiadomość była taka, że zespół nie będzie robił spotkania z fanami po koncercie. Zrobili je w jakiejś knajpce, kilka przecznic dalej, co było nam zupełnie nie po drodze. Ze świadomością, że do koncertu mamy pięć godzin, poszliśmy zobaczyć miejsce oczekiwania.
Przesunięcie godziny koncertu, zwłaszcza w sytuacji, w której przed Madrugadą występował support, wydawało się dziwne. Informacja była oczywiście oficjalna, ale zastanawiałam się, czy setlista nie ulegnie skróceniu, bo zwyczajowo zespół gra blisko dwie godziny! Dosłownie na kilka minut przed otwarciem bram weszłam znów na Instagram i okazało się, że informacja została edytowana a godzina wróciła do normy – 21:00!
Barierki zdobyliśmy bez większego trudu. Kilka osób się na nie czaiło, ale fani Norwegów to nie są żywiołowe nastolatki czy narwani metalowcy. Poszło gładko, pozostało wysłuchanie supportu i danie główne. W temacie supportu powiem tylko tyle, że mogło być gorzej, ale bywało też dużo lepiej. Hope to zespół z teatralnym zacięciem, którego wokalistka lubi odgrywać pantomimę a w tekstach stawia na liczne powtórzenia. Zdecydowanie mają być ich cechą charakterystyczną, ale na dłuższą metę ten zabieg artystyczny jest bardzo męczący.
Madrugada coraz bardziej się rozkręca!
Stojąc w pierwszym rzędzie możesz bez skrępowania przyglądać się scenie. Z tej obserwacji dowiedzieliśmy się, że do zespołu dołączył nowy muzyk, bo na scenie znajdował się nieobecny w Columbia Theater podest z rozmaitymi instrumentami perkusyjnymi. Bardzo możliwe, że na pierwsze koncerty trasy, odbywające się w małych klubach i zahaczające o kraje, w których Madrugada nigdy wcześniej nie była (relacja z warszawskiego koncertu) zdecydowano się na zespół w podstawowym składzie, a na drugą część trasy odpowiednio go rozbudowano.
W drugiej części koncertu na scenie pojawiła się gościnnie także skrzypaczka, Lise Sørensen Voldsdal, której również nie było na lutowym koncercie. Dwójka nowych muzyków w składzie oznaczała nowe, odświeżone aranżacje! I jest to dowód na to, że nawet będąc podczas intensywnej trasy koncertowej można znaleźć czas (i ochotę) na ulepszenie tego i owego!
Muszę też wspomnieć, że Madrugada gra koncerty w naprawdę różnej wielkości obiektach. Niedawno wrócili z Grecji, gdzie mają status supergwiazdy i grają halowe koncerty dla dziesięciu (lub więcej) tysięcy fanów. Mają więc doświadczenie w czarowaniu sporych rozmiarów tłumów, jak i wzbudzaniu zachwytu u setek słuchaczy. Pamiętam, że obserwowanie ich na scenie w lutym było niesamowitym doświadczeniem nie tylko dlatego, że jeszcze kilka lat temu ich powrót na scenę wydawał się nierealnym marzeniem, ale też z powodu rewelacyjnej publiczności, która tamtego wieczora chłonęła każdą minutę.
W przypadku większych koncertów, czyli też takich jak ten sobotni w Berlinie, trudno oczekiwać, żeby atmosfera się powtórzyła. Nie było już tak entuzjastycznie i celebracyjnie, ale niemiecka publiczność okazała Madrugadzie mnóstwo ciepła i uwielbienia. A przypominam, że to głównie dojrzała muzycznie publiczność, która uważnie wybiera koncerty, na które chodzi i na wielu już była.
Zdaję sobie sprawę, że słuchanie Madrugady na nagraniach studyjnych może sugerować, że to zespół z bardzo spokojnym repertuarem. Owszem, dominują u nich piękne ballady, z czym w ogóle się nie kryją i otwarcie przyznają, że są z nich dumni. Nie brakuje jednak solidnych gitarowych riffów, wyrazistego basu czy po prostu piosenek, przy których trudno ustać w miejscu bez ruchu. Niestety studyjne nagrania nie oddają tego temperamentu. Z dwojga złego wolę jednak doświadczać energii podczas koncertu niż iść na koncert i przekonać się, że gra dla mnie zupełnie inny zespół.
Koncert rozpoczął się tradycyjnie, czyli zaprezentowaniem wszystkich utworów wydanych dwadzieścia lat temu na albumie Industrial Silence. Miałam okazję posłuchać w pełnym skupieniu utworu Vocal, który w lutym umknął mi podczas robienia zdjęć. Najbardziej cieszyłam się jednak z Sirens, czyli czwartej piosenki w setliście, której z poprzedniego koncertu zupełnie nie pamiętam. Wszystko dlatego, że przedzierałam się w trakcie jej trwania przez mocno zbity tłum, próbując stanąć gdziekolwiek, gdzie będę coś widziała.
Po nieco ponad godzinnym graniu Industrial Silence przyszedł czas na set bisowy, czyli w przypadku Madrugady osiem piosenek pochodzących z pozostałych płyt. Główny set składał się z trzynastu piosenek. Pośród bisów znalazła się nowość w setliście, utwór którego Madrugada nie grała na początku trasy, ballada Honey Bee. Był to jeden z tych momentów, w których obecność na scenie skrzypaczki była jeszcze wyraźniej zaakcentowana – śpiewała ona drugi głos, uzupełniając wokal Siverta.
Sam Sivert, o czym nie wiedząc czemu nie wspomniałam w pierwszej relacji, to sceniczne zwierzę. Choć jego solowe albumy pełne są akustycznych gitar i romantycznych piosenek, z Madrugadą uwielbia szaleć na scenie. I robi to z dużym temperamentem – podskakuje, co chwilę przewraca statyw od mikrofonu, tupie nogami. Ma też wyrazistą ekspresję twarzy i mimo że nie przemawia do publiczności, a jedynie decyduje się na krótkie podziękowania czy naprawdę nieliczne anegdotki, często nawiązuje kontakt wzrokowy z widownią. Stojąc w pierwszym rzędzie doświadczyliśmy tego bardzo często!
To, co jeszcze odróżniało koncert w Columbiahalle od Columbia Theater była żywa i namacalna interakcja Siverta z fanami podczas utworu The Kids are on High Street. W pewnym momencie Sivert zszedł ze sceny, stanął na barierkach i zaczął śpiewać bezpośrednio do fanów! Chciałam nagrać ten moment, żeby mieć dla Was dowód na to, że Madrugada to nie jest ckliwe granie na romantyczną randkę, a efekt jest taki, że w pewnym momencie nagrania Sivert stanął na wprost mnie zasłaniając obiektyw. Cóż… nie żałuję!
Koncert trwał ponad dwie godziny. Po zagraniu ostatniej piosenki wszyscy muzycy odłożyli swoje instrumenty i zaczęli dziękować sobie wzajemnie, przybijając piątki, przytulając się. Gratulując sobie, w pełni zasłużenie, świetnego występu. Oczywiście dziękowali też publiczności. Ten rytuał trwał kilka minut.
Gdy zeszli ze sceny pozostało wzięcie ze sobą setlisty i skierowanie się do wyjścia. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy informację, że koncert jest rejestrowany! I rzeczywiście był, bo w fosie regularnie pojawiał się mężczyzna z kamerą. Druga musiała być ustawiona na tyłach hali, bo obraz z niej pokazano podczas utworu The Kids are on High Street. Co powstanie z tych nagrań? Jestem bardzo ciekawa!
Przede mną jeszcze jedno muzyczne spotkanie z Madrugadą. W niezwykle wyjątkowym miejscu, bo na Verdens Ende w Norwegii. Istnieje możliwość, że będzie to najpiękniejszy koncert, na jakim przyszło mi być w życiu. W końcu nie codziennie słucha się świetnej muzyki na żywo w otoczeniu fiordów, pod gołym niebem. Byle do sierpnia!