Mija dziesięć lat od pierwszej edycji trasy koncertowej Męskie Granie i aż prosi się o najlepszą trasę z możliwych, zorganizowaną z przytupem i fajerwerkami. Wspominałam już, nie raz zresztą, że przez tę dekadę Męskie Granie stało się bardzo przewidywalne, lubi zapraszać sprawdzone nazwiska i w gruncie rzeczy nie potrafi już zaskoczyć. Ostatnim zaskoczeniem było wprowadzenie Sceny Ż, ale od tego wydarzenia minęło już kilka lat i na dobrą sprawę ta scena ma bardzo niewielki wpływ na line-up dużej sceny w kolejnej edycji. W sobotę, 13 lipca Męskie Granie wystartowało, tradycyjnie, koncertami w Parku Cytadela w Poznaniu.
Nie było wspomnianych fajerwerków, nie było przytupu i zaskoczeń. Nie było też rozczarowania, bo spoglądając na rozpiskę nazwisk, jakie zaproszono na poznański koncert wiedziałam, że będzie przewidywalnie. Oczywiście przewidywalnie nie zawsze oznacza, że jest źle – dajmy na to taka Madrugada trzyma się tej samej setlisty a i tak mogłabym jeździć za nimi po całej Europie, a Amy Macdonald mogłaby śpiewać ciągle te same przeboje i byłabym zachwycona.
Sęk w tym, że pierwszy raz, obserwując uczestników koncertu, pomyślałam że Męskie Granie stało się imprezą prestiżową samą w sobie. Żywiec zbudował tak silną markę tego wydarzenia, że ludzie są w stanie wydać kilka stów w ciemno, nie znając składu Orkiestry ani nazwisk artystów, którzy mają zagrać na dużej scenie, tylko po to, żeby powiedzieć, że byli i widzieli. A potem dodać zdjęcie na media społecznościowe i usłyszeć od znajomych, że im zazdroszczą.
Od mojej pierwszej wizyty na Męskim Graniu, w 2015 roku, uważam, że najciekawszym elementem wydarzenia jest koncert zwieńczający całość, czyli występ Orkiestry. Tak naprawdę dla niego warto wydać te kilka stów, ale! Orkiestra smakuje wyśmienicie za pierwszym razem, później człowiek chce więcej i ciekawiej. Po tegorocznym koncercie finałowym muszę przyznać, że setlista na dziesiątą edycję jest jedną z najmniej udanych, jakich miałam okazję posłuchać. Dziwny jest też podział ról liderów, pojawiająca się na scenie najpierw Nosowska, później Igo z Zalewskim, później Organek, a żeby uświadczyć całej czwórki trzeba czekać na koniec. O jedną osobę jest w tej grupie liderów za dużo, ale nawet nie potrafię wskazać o kogo.
Igo to z pewnością bardzo miła odmiana, odświeżenie, które na Męskim Graniu zawsze wypadają najlepiej. Świetnie wszedł w nową rolę i widać, że dobrze się w niej czuje. Ciekawie było usłyszeć Wspomnienie Czesława Niemena, Zamki na Piasku Lady Pank i Długość dźwięku samotności Myslovitz w jego wykonaniu, chociaż sam dobór utworów zaczyna pokazywać, że zbyt głęboko w polskiej muzyce nie da się już kopać. Pytanie, czy rzeczywiście się nie da? Orkiestra sprawia takie wrażenie, które potęguje jeszcze fakt, że Zalewskiemu przypadło w udziale zaśpiewanie utworu Miód Natalii Przybysz, piosenki świetnej i z pazurem, ale naprawdę młodej i granej przez niego regularnie na różnych wydarzeniach. Słowem – nic zaskakującego, nic nowego. Pełną setlistę można sprawdzić tutaj.
Co poza Orkiestrą? Posłuchałam The Dumplings, Nosowskiej, Organka, Marty Zalewskiej i Tęskno. The Dumplings zawsze czarują mnie barwą głosu Justyny, jej charyzmą i temperamentem, mile zaskoczyli zapraszając Tomka Makowieckiego, ale nie jest to zespół, który potrafi mnie przekonać do tego, żebym zaczęła ich słuchać w czasie wolnym. Kasia Nosowska trzyma się elektroniki, zbyt głośnego basu i peruki, jest niezmiennie urocza i żartobliwa, ale tęsknię za czasami, gdy grała z Heyem. Organek natomiast, czego się nie spodziewałam, wywołał na mojej twarzy uśmiech. Fantastycznie było, tak dla odmiany, posłuchać wreszcie brudnych gitar i czegoś mocniejszego. Nawet jeśli zestaw piosenek był oczywisty, nie zabrakło Głupi ja, Wiosna, Niemiłość.
Świetnie było, nareszcie, zobaczyć na żywo Tęskno i przekonać się, że dziewczyny są lirycznie genialne! Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości, ale na żywo to zawsze inny rodzaj magii. Niezbyt pasowały do Męskiego Grania, bo ich muzyka jest jednak na tyle delikatna, że aura grania na powietrzu dla już mocno podchmielonych ludzi czekających na koncert Organka nie sprzyjała. Ale z pewnością warto będzie pokusić się o koncert solowy, w kameralnych warunkach.
Na koniec zostawiłam Martę Zalewską. Nie bez powodu. Słyszałam o niej trochę, słuchałam jej niewiele, byłam ciekawa, czy na żywo rzeczywiście jest tak bardzo energiczna, jak mówią. Okazuje się, że ze spokojem mogłaby zagrać 45-minutowy koncert na dużej scenie i pozostałby niedosyt. Właśnie dla takich koncertów, choć bardzo krótkich, bo 25-minutowych, polubiłam Scenę Ż i zaczęłam wierzyć, ze te kilka 25-cio minutówek to przyszłość tej trasy. Po tegorocznym koncercie utwierdzam się w przekonaniu, że to nie tylko przyszłość trasy, ale też najważniejszy powód, dla którego warto brać w niej udział.
Co oprócz tego? Wielki plus za to, że Aquanet zapewniało dla uczestników wodę, eliminując tym samym konieczność kupowania napojów w plastikach. Ciekawy był też pomysł z mini muzeum Męskiego Grania i PanGenerator, fajnie że pojawia się coraz więcej stoisk z merchem – jest to już nie tylko stoisko Trójki, ale też Mystic Productions czy IGLO Records, gdzie Igo spotykał się z fanami wyłamując się z konwencji, bo nikt tego w taki sposób na tej imprezie nie robi.
Męskie Granie potrzebuje zmiany. Konkretnej, przemyślanej, wyrazistej, która uratuje te trasę i pozwoli jej przetrwać kolejną dekadę. Oczywiście nadal znajdą się ludzie, którzy w maju będą w ciemno kupowali bilety ciesząc się, że wreszcie im się udało. Rozumiem ich. Będą też tacy, dla których udział w trasie jest tradycją i poszliby bez względu na wszystko. Jest jednak taka grupa, i ona będzie się powiększała, która przestanie widzieć sens w tym, żeby co roku, bądź co dwa lata, słuchać na żywo tych samych artystów, śpiewających materiał ze starych płyt. Bo nawet jeśli lubi się czyjąś muzykę, nie ma się ochoty oglądać niezmiennych line-upów, a korzystniej jest pójść na czyjś solowy koncert, który potrwa dwa razy dłużej.
To, co zawsze urzekało mnie w Męskim Graniu to odkopywanie starych, zapomnianych i zakurzonych utworów polskich artystów. Orkiestra wydawała się genialnym pomysłem – polscy twórcy oddają hołd polskim twórcom wykonując ich utwory w nowych aranżacjach, czasami klasycznych. Fantastycznie było przypominać sobie piosenki, które się zna, lubi, ale o których zdążyło się zapomnieć w tłumie copiątkowych premier muzycznych. Niestety Zamki na piasku, Długość dźwięku samotności, Miód, Wojenka, King i Chcemy być sobą nie są zakurzone. Niektóre trudno nawet nazwać kultowymi, bo są zwyczajnie za młode.