Najnowszy film Olivii Wilde, Nie martw się, kochanie wzbudzał sporo emocji na długo przed premierą. Głośno było o jej związku z Harrym Stylesem, aktorem którego obsadziła w jednej z głównych ról męskich. Głośno było o zmianach w obsadzie spowodowanych złą atmosferą na planie. Po premierze w Wenecji nie cichły echa rzekomego konfliktu Stylesa z Pinem, a krytycy nie szczędzili Wilde ostrych słów. Do tego włączyli się fani Harrego, nie będący zwolennikami jego związku ze starszą aktorką, a osoby oglądające film w wersji reżyserskiej otwarcie pisały, że na przestrzeni miesięcy nie naniesiono wielu z sugerowanych zmian. Również niosąca produkcję na swoich barkach Florence Pugh dorzuciła trzy grosze. Tym sposobem przeciętna produkcja znalazła się na językach wszystkich, zupełnie nie za sprawą rozpoznawalnej obsady, scenariusza czy popisów aktorskich. Nie martw się, kochanie weszło do kin w piątek i poszłam sprawdzić, o co tyle hałasu.
Pamiętam jedną z pierwszych zapowiedzi tego filmu – kolorową, wyrwaną z Ameryki lat 50., szaloną i intrygującą. Po publikacji kolejnej zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie pokazano już zbyt wiele i nie przekreślono radości z kinowego seansu. Siedząc w kinie ubolewałam natomiast nad kilkoma zbyt oczywistymi zabiegami i rozwiązaniami, ale bywały momenty zabawne, puszczanie oczka do widza i Florence, której Alice jest gwiazdą tej produkcji. Gdyby nie talent aktorski Pugh, Nie martw się, kochanie byłoby przede wszystkim ładnym filmem z wzdychającym Stylesem, którego postać kilka razy mogła pokazać targające nią emocje.
Alice (Pugh) i Jack (Styles) mają szczęście mieszkać w wyidealizowanej społeczności Victory. Jest to eksperymentalne miasteczko pracownicze dla zatrudnionych przy ściśle tajnym Projekcie Victory oraz ich rodzin. Optymizm społeczny lat 50. XX wieku, uosabiany przez szefa, Franka (Pine) – korporacyjnego wizjonera i trenera motywacyjnego – przenika każdy aspekt codziennego życia w tej zintegrowanej pustynnej utopii. Mężczyźni spędzają każdy dzień w siedzibie Projektu Victory, pracując nad „rozwojem nowoczesnych materiałów”. Ich żony zaś – w tym elegancka partnerka Franka, Shelley (Chan) – cieszą się pięknem, luksusami i rozpasaniem swojego osiedla.
Na powierzchni idyllicznego życia pojawiają się jednak pęknięcia, a spod atrakcyjnej fasady wyzierają przebłyski czegoś strasznego. Alice czuje się w obowiązku sprawdzić, czym zajmują się pracownicy Victory i dlaczego? Jak dużo będzie gotowa poświęcić dla ujawnienia tego, co naprawdę dzieje się w tym raju?
Opis dystrybutora
Po pokazie w Wenecji pojawiła się publikacja, w której napisano, że Harry musi jeszcze sporo udowodnić jako aktor. Jest to prawda, ale prawdą jest też to, że w Nie martw się, kochanie nieszczególnie dano mu szansę, żeby się wykazać. Miał przede wszystkim dobrze wyglądać, być urzekającym i przystojnym młodym mężczyzną wyglądającym jak postać wyjęta w katalogu, który potrafi zaspokoić swoją żonę i zatańczyć, gdy trzeba. Jack nie był szczególnie charyzmatyczny, raptem kilkakrotnie wyszedł przed szereg i miał okazję dać się lepiej poznać. To na Alice i Franku spoczywało opowiedzenie tej historii, przekazanie emocji, tragizmu sytuacji.
Tajny Projekt Victory ciekawi przez kilkadziesiąt pierwszych minut, gdy wchodzi się w świat kolorowego, idealnego miasteczka, gdzie wszystko i wszyscy są jak od linijki, a w tym zbyt pięknym świecie czai się zło. Złowrogie napisy wyznaczające strefy dostępne dla wybranych podsycają ciekawość, ale im bliżej rozwiązania tej historii, tym częściej wpadamy na banalne i oczywiste rozwiązania. Krew na białej sukience, konfrontacja przy stole pełnym ludzi, próba zrobienia z głównej bohaterki niepoczytalnej, żona zabijając męża pragnąc władzy lub obawiająca się jej utraty, dialogi przepisane z podręczników o sektach, pościg który można było skończyć wciśnięciem hamulca minutę wcześniej. Nawet gdy poznajemy rozwiązanie, i pośmiejemy się z Jacka w jego naturalnej odsłonie, brakuje elementu zaskoczenia.
W czym problem? Czy chodzi o scenariusz, historię, którą oglądaliśmy już wielokrotnie pod innym tytułem i z inną obsadą? A może 120 minut to trochę za długo i skrócenie filmu dodałoby mu dynamiki? Wilde nie stworzyła obrazu, który zostanie zapamiętany na długo. Wyreżyserowała film, który przyjemnie się ogląda, ale którego nie da się śledzić z zapartym tchem, a przymkniecie na moment oczu nie sprawia, że gubi się wątek. Czy zmarnowała potencjał? Aż tak daleko bym nie szła – scenariusz nie jest powalający, to raczej zlepek kilku znanych tricków przeniesiony do lat 50. i ubrany w kolory tamtego okresu, piękne sukienki i samochody, które do dziś wzbudzają zachwyt.
Największym problemem Nie martw się, kochanie jest oczywistość, bo oglądając film przez dwie godziny wierzy się, że zakończenie nie będzie przewidywalne i banalne. Gdy okazuje się, czym jest Projekt Victory jedyne, co ma się ochotę powiedzieć to „no jasne, można się było domyślić, to takie oczywiste”. Dla Pugh warto jednak oddać dwie godziny swojego życia, bo to utalentowana aktorka. Można je też oddać dla podziwiania scenografii, dobrze dobranej muzyki i ujęć, które potrafią przekonać do szczęścia i rozpaczy bohaterów.