Wiele można dać i dużo zapłacić, żeby cofnąć się w czasie i wybrać na koncert artysty bądź zespołu, który przeszedł już na muzyczną emeryturę, odszedł do lepszego świata albo zwyczajnie zobaczyć na żywo zespół w starym składzie i w dodatku ze starym, dobrym repertuarem. Jeszcze do ostatniego dnia minionego roku zdawało się, że powrotu do pewnych muzycznych konstelacji nie ma, że cofnięcie czasu nie jest możliwe i trzeba się pogodzić z tym, że przeszłość pozostaje w przeszłości. Przechodząc nad tym do porządku dziennego na wrocławskiej scenie, kilkadziesiąt minut przed północą, zjawiła się Kasia Stankiewicz i zespół Varius Manx. Minutę później było już jasne, że to, co dobre może powrócić. Pytanie brzmiało tylko gdzie i kiedy.
Trasa koncertowa zorganizowana z okazji 25-lecia grupy Varius Manx to niewątpliwie jedna z najciekawszych polskich objazdówek tego roku. Dat w harmonogramie nie ma co prawda wiele, ale zespół zapowiada, że będzie świętował ćwiartkę przez cały rok, więc zdaje się, że wystarczy po prostu uważnie wypatrywać kolejnych dat. Tymczasem wczoraj zainaugurowano jubileuszową trasę przepięknym koncertem we wrocławskim Starym Klasztorze.
Po zeszłotygodniowej wizycie w tym klubie, gdy wrażenia z delektowania się nowym materiałem grupy Hey skutecznie zepsuło fatalne nagłośnienie były pewne obawy, że i tym razem sytuacja może się powtórzyć. Niepewnie ustawiając się z boku sceny, praktycznie centralne pod głośnikiem, istniało duże prawdopodobieństwo, że nie będzie to szczęśliwe miejsce. Jednak ku ogromnej radości już podczas pierwszego utworu, piosenki A prisoner poprzedzonej spokojnym intro, okazało się, że wszelkie obawy są zupełnie nie na miejscu. Nagłośnienie było godne jubileuszowego koncertu, każdy z muzyków mógł czuć się spokojnie wiedząc, że jego sceniczne poczynania są świetnie słyszalne i doceniane. A to przecież ważne zwłaszcza na koncercie, który w takim składzie nie zdarzył się od piętnastu lat!
Zespół wyszedł na scenę spokojnym krokiem, bardzo powoli i może ciut niepewnie starając się rozgrzać publiczność. Tak naprawdę powtórzyła się sytuacja, którą kilka tygodni wcześniej zaobserwowałam podczas koncertu Dawida Podsiadło. Rozpoczęcie koncertu bez przytupu, melancholijnym materiałem, który znany był niewielu osobom i który z całą pewnością nie był wymarzonym otwieraczem, sprawiło, że publiczność ledwo dostrzegł zespół stojący na scenie. Dostrzec było ich trudno także poprzez wystrój sceny. Przyozdobiono ją skromnie, bo w zaledwie cztery zwisające z góry, przeźroczyste, prostokątne tkaniny, na których w trakcie całego koncertu prezentowano różne animacje. To, co wyświetlano tworzyło piękny nastrój, dodając klasztornym wnętrzom nutki romantyzmu. Przypuszczam, że żadne zdjęcie na odda uroku dekoracji. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Prawdziwa zabawa zaczęła się jednak dopiero od piątego utworu.
Zastanawialiście się kiedyś, ile przebojów ma w katalogu grupa Varius Manx? Ja byłabym skłonna policzyć, że około dziesięciu. W trakcie dwugodzinnego koncertu okazało się, że ta dycha to takie minimum, a w rzeczywistości i tak nie zagrano wszystkich przebojów, jakie przez 25 lat kariery wylansował zespół. W zestawie 21 zaprezentowanych we Wrocławiu piosenek nie mogło oczywiście zabraknąć takich hiciorów, jak Orła Cień, Zanim Zrozumiesz, Zamigotał Świat czy Najmniejsze Państwo Świata i Piosenki Księżycowej. Publiczność tylko czekała, żeby je odśpiewać, wykrzyczeć, a na końcu gromkimi brawami podziękować zespołowi i żywiołowej, filigranowej Kasi za możliwość wysłuchania starych przebojów w oryginale. Pominięto radiowe single z ostatnich studyjnych płyt, nagranych już bez udziału Kasi, ale wskrzeszono do życia utwory zapomniane, być może mniej popularne. Pojawił się kawałek Dom gdzieś blisko mnie, Bez Fałszu czy Oszukam Czas. Prezent dla fanów, którzy Varius Manx znają z płyt, nie tylko z radia i pewnie w większości nie mieli szansy usłyszeć ich na żywo.
Powrócono tym samym do magicznych lat 90-tych, za którymi wszyscy obecni na koncercie niesamowicie się stęsknili, a inni, tak jak ja, zawsze chcieli przeżyć je jeszcze raz, bo przeżywając je po raz pierwszy byli zbyt mali, żeby zainteresować się, czymś więcej niż dmuchaną żyrafą. Zespół odczarował tamte lata stawiając na w zasadzie nie zmienione aranżacje utworów, zachowując w nich charakterystyczne brzmienie tamtych lat. Ich piękno polegało właśnie na specyficznie brzmiących klawiszach, bardzo charakterystycznym dla Varius Manx saksofonie i interesującej, żeńskiej barwie głosu na wokalu. A głos Kasi brzmiał solidnie i dobrze, jak z resztą zawsze. W końcu nie bez powodu mówi się o niej, jako o jednej z dwóch najlepszych wokalistek tego zespołu i jednej z najlepszych wokalistek, jakie pojawiły się na polskim rynku muzycznym w latach 90.
Stary Klasztor wypełnił się więc prawie po brzegi. Nikt nie żałował, że się tam zjawił, a dziś pewnie żałuje, że trochę delikatniej nie podszedł do śpiewania tych wszystkich przebojów. W końcu Pocałuj Noc czy Ten Sen mogłyby rozbrzmieć tylko z maleńką pomocą Kasi. Zastanawiające było jednak coś innego. Przed koncertem odbyła się telewizyjna premiera nowego, co trzeba mocno podkreślić, pierwszego od ponad dekady singla nagranego z Kasią. Kawałek Ameryka nie został jednak zagrany, co powiem szczerze jest dużym zaskoczeniem i pozostawiło lekki niedosyt. Zamiast niego na bis zagrano ponownie Orła Cień i Zamigotał Świat. Gdzie się zawieruszyła Ameryka? Nie było jej na żadnej koncertowej setliście, jaką udało się dostrzec. Trochę szkoda, bo być może okazałoby się, że Varius Manx i Kasia Stankiewicz powinni połączyć siły na dłużej, wydając po piętnastu latach kolejna wspólną płytę. Nie miałabym zupełnie nic przeciwko, ale pod jednym warunkiem – nie zapędzą się we współczesne brzmienie, bo bardzo im do twarzy z latami dziewięćdziesiątymi i widać, że świetnie czują się ponownie wspólnie na scenie.