Ostatnia wielka premiera w świecie topowego popu miała być ostatnią szansą na odbudowanie mojej wiary w to, że artyści, których lubię potrafią mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Po Katy Perry, po P!nk, po Kelly Clarkson przyszła pora na Taylor Swift, która na drabince komercyjnego sukcesu stoi kilka szczebelków wyżej niż każda z wymienionych pań. Czy reputation daje radę? Czym ten album różni się od poprzednich płyt Taylor? Dlaczego to najbardziej inna płyta w jej katalogu?
Po tych wszystkich tegorocznych rozczarowaniach, i umiarkowanej ekscytacji po przesłuchaniu pierwszych czterech utworów udostępnionych z reputation, tak naprawdę nie odliczałam z niecierpliwością godzin do premiery tej płyty. Dużo bardziej interesowały mnie artykuły prezentujące liczby z szacunkową sprzedażą niż czytanie recenzji w dzień premiery płyty.
Później się przeziębiłam i misterny plan opublikowania tego tekstu tydzień po premierze płyty wziął w łeb na rzecz innych tekstów, na które przyszła kolej. Prawie miesiąc po premierze wreszcie daję znać, czy warto zainwestować czas, i ewentualnie pieniądze, w ten najnowszy album.
Warto posłuchać nowej płyty Taylor Swift
Jeśli chcemy mówić, że interesujemy się popkulturą, słuchamy muzyki popularnej, albo w ogóle interesujemy się muzyką mainstreamową, jako pewnego rodzaju zjawiskiem nie wolno nam pominąć tej premiery. Wszak pod bardzo wieloma względami jest to najważniejsze popowe wydarzenie roku. I dlatego, nawet jeśli chciałabym pisać o reputation tylko, jako o albumie muzycznym z muzyką i słowami, jest to niezwykle trudne.
Od wielu lat trudno jest pisać o muzyce Taylor Swift bez patrzenia na nią, jako osobowość medialną, gigantyczną markę konsekwentnie i skrupulatnie budowaną od wydanej w 2006 roku płyty Taylor Swift. Zwłaszcza, że to, o czym Taylor pisze piosenki jest mocno związane z tym, co na swój temat wypuszcza do mediów. Dlatego nikogo już nie dziwią liczne analizy dotyczące nie tego, jak brzmi piosenka, a tego, o kim opowiada, z jakąś medialną historią jest związana i co między wierszami próbuje przekazać Taylor.
Słuchałam ostatnio podcastu magazynu Rolling Stone poświęconego reputation. Byłam ciekawa, czy powiedzą coś, z czym się nie zgadzam albo coś, czego może nie wiem, a mogłoby mieć wpływ na postrzeganie tego albumu. I wiecie co? Prawie godzinna rozmowa, co jakiś czas skręcała w stronę partnerów życiowych Taylor, jej relacji towarzyskich ze znanymi osobami. Utwierdziłam się w przekonaniu, że o reputation nie tylko trudno jest mówić przez pryzmat samej muzyki, ale też coraz mniej dziennikarzy po prostu ma ochotę to robić.
Pierwszy album o miłości
Taylor Swift lubi pisać utwory inspirowane jej życiem, związkami z mężczyznami. Robiła to w zasadzie od samego początku i stało się to jej znakiem rozpoznawczym. Każdy kolejny nieudany związek, każdy chłopak, którego nazywała byłym mógł spodziewać się, że na następnej płycie znajdzie się piosenka poświęcona ich relacji. Gdy ukazał się singiel Look What You Made Me Do pojawiły się głosy, że tym razem Swift nie nagrała albumu o miłości, a w piosenkach rozprawi się z show-biznesem. W praktyce okazało się, że reputation to pierwszy w karierze album Taylor tak mocno dotyczący… szczęśliwej miłości i fascynacji mężczyzną.
Przewidywania, że oto dostaniemy album, na którym Taylor rozprawi się z Katy Perry, Kanye Westem i Kim Kardashian okazały się mylne. Wystarczy posłuchać I Did Something Bad, czy Dress, żeby przekonać się, że to płyta przede wszystkim o miłości, nie konfliktach ze sławnymi osobami.
Pierwszy album z przekleństwami
Gdy w tekście singla Look What You Made Me Do, pierwszej piosence udostępnionej z płyty, padło przekorne: dawna Taylor nie może podejść do telefonu, bo umarła błyskawicznie pojawiły się komentarze, że umarło dawne brzmienie Taylor. Oczywiście w tym jest mnóstwo prawdy, ale Look What You Made Me Do było pierwszym sygnałem pewnej drapieżności, jaką można zauważyć na tym albumie.
Nie jest ona zaprezentowana pod postacią mrocznych riffów, bo drapieżność to przecież nie tylko gitary elektryczne, ale właśnie w tekstach piosenek. Zbliżająca się do trzydziestki Swift, kreowana na przesympatyczną dziewczynę z sąsiedztwa zaczyna pokazywać rogi, tupać nóżką i przeklinać we własnych piosenkach. Wciąż robi to z wdziękiem, ale jednak jest to pewna zamiana w porównaniu choćby do płyty Red i 1989.
Pierwsza od lat płyta, która nie zaskakuje
Pamiętam dzień premiery Shake It Off. Pamiętam oczekiwanie na premierę 1989, jak na niesamowicie ważne, przełomowe wręcz wydarzenie w świecie popu. Oto piosenkarka, którą polubiłam po wydaniu albumu Speak Now dociera do punktu, w którym może albo zostać gwiazdą światowego formatu na kolejne dekady, albo mocno upaść i nigdy nie dopchać się na szczyt szczytów.
Wtedy się udało. Płyta 1989 była kropką nad i budowanej latami kariery. W niektórych krajach ugruntowała pozycję Taylor, w innych zrobiła z niej gwiazdę. Trudno było w 2014 roku znaleźć kogoś, kto nie słyszał choćby jednego singla z tego albumu. Trudno było znaleźć kogoś, kto nie wiedziałby, kim jest Taylor Swift.
Poprzeczka powędrowała niezwykle wysoko. O ile muzycznie 1989 to nie był popowy majstersztyk, promocyjnie wszystko było przeprowadzone wprost idealnie. Shake It Off jest genialną piosenką, Blank Space drugim świetnym utworem z rewelacyjnym teledyskiem, I Know Places jedną z moich ulubionych piosenek Taylor. Czekając na reputation wiedziałam, że nie wiem, co Swift musiałaby zrobić, co musiałaby nagrać, żeby znów tak pozytywnie mnie zaskoczyć i nakręcić na jej muzykę.
Ostatecznie reputation okazało się jej pierwszym albumem od lat – datuję to od czasu premiery albumu Red z 2012, którą pamiętam i na którą czekałam – który mnie nie zaskoczył i w żadnym momencie nie powalił. Choć nie oznacza to, że jest to płyta słaba i źle zrobiona. Na tym poziomie świadomości własnej marki, i z takim budżetem, dziwne byłoby wydanie albumu niedopracowanego, nagranego na kolanie i bez pomysłu.
Dostaliśmy dobrze wyprodukowany album, na którym każda piosenka jest dopracowana, całość brzmi spójnie, choć pracowało nad nią wielu producentów. Myśl przewodnia jest zachowana, a dodatkowo pojawiają się te wspomniane przeze mnie malutkie nowości w postaci bardziej temperamentnych tekstów i elektroniki. Sęk w tym, że tej płyty słucha się przyjemnie, ale nie z miękkimi nogami. A po cichu trochę jednak liczyłam, że 1989 było zapowiedzą popowej petardy, jaką odpali Taylor.
Moje ulubione piosenki z reputation
Mimo upływu prawie miesiąca od pierwszego pełnego przesłuchania reputation moje typy na ulubione piosenki nie uległy zmianie. Wciąż moim faworytem jest Don’t Blame Me. Lubię w tej piosence te przejścia pomiędzy zwrotkami i refrenami oraz to, że jest to jedna z bardziej tajemniczych piosenek na tym albumie.
Chętnie słucham też Gateaway Car i wiem, że ta piosenka podoba się wielu fanom Taylor. Może dlatego, że o ile też nie brakuje w niej elektroniki, tekstem i sposobem śpiewania jest to dość klasyczny kawałek Swift. Mostek przypomina mi Long Live ze Speak Now. Lubię też wracać do Dancing With Our Hands Tied i I Did Something Bad. Ta druga to jeden z tych utworów, które pokazują to nowe, tupiące nóżką oblicze Taylor.
Na koniec zostawiłam sobie piosenkę, o której nie sądziłam, że będę mogła powiedzieć coś miłego. Jestem mocno uprzedzona do raperów występujących w utworach lubianych przeze mnie popowych piosenkarek, bo z reguły takie współprace kończyły się kawałkami, których nie byłam w stanie słuchać. Tymczasem End Game, z pozoru kosmicznie dziwna piosenka, w której u boku Taylor śpiewa Ed Sheeran i rapuje Future, okazała się najbardziej zaskakującym utworem na tej płycie. Nie wliczam w to Look What You Made Me Do, bo jako singiel miała tę przewagę, że pojawiła się pierwsza i była wyrwana z kontekstu całej płyty.
Jeśli jakakolwiek piosenka na reputation ma pokazywać, że ten album jest dobrze wyprodukowany, odpowiednio wyważony i przemyślany to jest to właśnie End Game. Trzy głosy, trzy jednak inne style muzyczne, połączone w jedno i efekt, którego słucha się z zainteresowaniem wyczekując, co wydarzy się dalej.
A gdybyście byli ciekawi, której piosenki słucham z najmniejszą przyjemnością to od samego początku jest to This Is Why We Cannot Have Nice Things. Nie przekonuje mnie do tej piosenki zupełnie nic. Począwszy od tekstu, po brzmienie.
Co wydarzy się dalej?
Problem polega na tym, że o ile od lat było oczywiste, że Taylor Swift pewnego dnia zupełnie zrezygnuje z brzmienia country na rzecz popu, o tyle trochę przyzwyczaiła świat, że lubi zaskakiwać. Tymczasem po przesłuchaniu reputation mam wrażenie, że coraz trudniej będzie jej nagrywać interesujące muzycznie płyty. Przejście z country do popu odbywało się spokojnie, stopniowo i z rozwagą. Teraz Taylor jest już w tym świecie pełną gębą i z nową płytą przyjdzie moment, żeby pokazać, jakie zajmuje w nim miejsce.
Myślę, że Swift stanie się nową Beyoncé. Mam tutaj na myśli niemijające zainteresowanie jej muzyką, pewne wysokie miejsca na listach sprzedaży i popularności singli. Wyprzedawane największe hale koncertowe świata i sytuację, w której każda kolejna płyta będzie przyjmowana z otwartymi rękami, niezależnie od tego, jaka by była. Oczywiście przy założeniu, że Taylor nadal będzie trzymała się zasady: dobrze wyprodukowany album, dopracowane piosenki i konkretny pomysł na nagrywany repertuar.
Myślę, że ci, którzy gdzieś tam po cichu liczyli, że Taylor Swift będzie ze swoją pozycją próbowała w jakiś sposób zrewolucjonizować świat mainstreamowego popu, wydać album mocno inny od tego, co obecnie trafia do sprzedaży, będą rozczarowani. Nie tylko reputation, ale także tym, co może wydarzyć się w przyszłości. Ale oczywiście… obym się myliła.