Amy Macdonald wystąpiła w Poznaniu

Myślę, że podobnie, jak większość Polaków poznałam Amy Macdonald w 2012 roku. Wtedy na antenę TVN trafił serial Prawo Agaty z czołówką, w której wykorzystano singiel This Is the Life Amy. W wakacje tego samego roku rozpływałam się nad piosenkami z albumu Life in a Beautiful Light i szukałam sposobności, żeby posłuchać Amy na żywo.

Problem polegał na tym, że Amy nie grała w okolicy, a gdy grała już gdzieś stosunkowo blisko to robiła to z orkiestrą symfoniczną. A to po pierwsze był koncert dość kosztowny, po drugie nie byłam przekonana, czy to dobre warunki, żeby zobaczyć Amy po raz pierwszy.

Mawiają, że co ma wisieć nie utonie, nic nie dzieje się bez przyczyny itp. więc idąc tym tropem – świetnie się stało, że te cztery lata temu odpuściłam. Wczoraj, 24 marca, Macdonald zagrała koncert w klubie oddalonym pół godziny drogi od miejsca, w którym obecnie mieszkam. I chociaż przy ogłaszaniu koncertów w Polsce ja miałam już kupiony bilet na jej występ w Royal Albert Hall w Londynie, ominięcie koncertu w Poznaniu wydawało się głupotą. Albo przynajmniej zmarnowaniem dogodnej okazji do przeżycia dodatkowego koncertu Amy.

W moim przypadku pierwszego w życiu!

Nie pisałam Wam o tym, bo zakopałam się trochę w innych tematach, ale nowa płyta Amy niespecjalnie mnie zaskoczyła. Pewnie pokuszę się o jej pełną recenzję, a na razie powiem tylko, że uznałam ją za krążek z tekstami motywacyjnymi. Płytę mniej zaskakującą niż Life in a Beautiful Light i album niezbyt ewoluujący brzmieniowo.

Na szczęście mimo to mój entuzjazm co do koncertów Amy nie osłabł. Wiedziałam, że jakakolwiek by ta płyta Under Stars nie była, Amy na żywo zobaczyć muszę. Choćby dlatego, że to jedna z tych artystek, które urzekają charyzmą, urokiem osobistym, talentem, dystansem do sytuacji i rozdają niewiarygodnie dużą dawkę dobrej energii. A akurat o tym ostatnim, słuchając płyt Amy, można nie wiedzieć.

Na koncertach wychodzi z Amy rock’n’rollowa dusza, która wizualnie ujawnia się w postaci niezliczonych tatuaży. Przyznam szczerze, że gdy pewnego dnia zobaczyłam wydżiaraną rękę Macdonald doznałam niezłego szoku. Wiedziałam, że uwielbia szybkie samochody, ale żeby całą rękę wytatuować sobie w czaszki? Szok!

Trochę obawiałam się koncertu w Hali nr 2 MTP, bo mam z tym miejscem średnio miłe wspomnienia akustyczne. Na szczęście przychodząc tam chwilę po otwarciu drzwi udało się zająć miejsca w trzecim/czwartym rzędzie i akustyka była niczego sobie!

Przed Amy na scenie wystąpił rudo-dredziasty Newton, który niczym Krzysiu Zalewski, uprawiał multitasking. Przygrywał sobie na gitarze, co z resztą było momentami naprawdę interesujące, stopami zmieniał efekty, a w przerwach między piosenkami próbował mówić po polsku.

Nie było źle, nie było męcząco. W sumie nawet chętnie posłuchałabym jego debiutanckiej płyty, która na Wyspach pokryła się podwójną platyną.

Amy wskoczyła na scenę chwilę przed 21:00

Towarzyszyło jej pięciu muzyków – perkusista, zadziorny basista, klawiszowiec i multiinstrumentalista grający na wszystkim, od klawiszy po mandolinę. Nad głowami zwisało im trzydzieści żarówek, za plecami mieli bordową płachtę i klimatyczne lampy, które tworzyły przyjemną, intymną atmosferę.

Taka scenografia fanom Paramore bardzo powinna przypominać trasę promującą płytę brand new eyes, ale podobny myk wykorzystuje naprawdę wielu artystów. Koszty małe, wrażenia estetyczne świetne! Nie było żadnych efektów specjalnych, miotaczy ogniem, fajerwerków, telebimów, confetti.

Kto na koncercie Amy Macdonald chciałby spokojnie siedzieć, podpierać ścianę, ten powinien się dwa razy zastanowić, czy faktycznie chce pójść na jej koncert. Po pierwsze naprawdę trudno jest stać spokojnie, gdy na scenie bryka uśmiechnięta Szkotka, po drugie Amy bardzo nie lubi bierności otoczenia.

Do jej muzyki może faktycznie trudno jest tańczyć, trudno skakać, bo w zaledwie kilku piosenkach rzeczywiście da się to robić, ale klaskać, śpiewać i rytmicznie się bujać zdecydowanie można. Amy należy do tego grona artystów, którzy nieźle tyrają własnych fanów. Oczywiście mówi to wszystko ze śmiechem, obraca dziwne zachowania ludzi w żart, ale co najmniej trzy razy dość mocno przyłożyła widowni.

Zacznijmy może od tego, że ja na początku trochę nie wiedziałam, o co jej chodzi. Myślałam, że się droczy, bo ludzie dookoła mnie (te pierwsze cztery rzędy) mocno angażowali się w koncert. Niestety wystarczyło się odwrócić, żeby zobaczyć że las rąk wyklaskujących rytm kończy się mniej więcej w szóstym rzędzie, a potem tylko kilka drzewek wystaje z losowo rozsianych polanek. I już wiedziałam, że te komentarze mają swoje uzasadnienie.

Najpierw Amy stwierdziła, że sporo podróżuje po świecie i czasami spotyka ludzi, którzy mają dziwny talent. Ten dziwny talent polega na tym, że umieją śpiewać z zamkniętymi ustami i w Poznaniu takich ludzi jest sporo. Później zapytała, czy wiemy, że jest piątek, początek weekendu.

“Gdy koncertujesz, wszystkie dni zlewają się w jeden, ale zawsze wiemy, kiedy jest piątek, albo sobota. Wtedy tłum szaleje, a Wy zachowujcie się tak, jakbyście jutro szli do pracy. Gdybyśmy grali w Glasgow już dawno przyjechałoby mnóstwo karetek pogotowia!”

W innej części koncertu zapytała, czy aby nie chce nam się spać, bo ma wrażenie, że chyba tak właśnie jest i czy w ogóle rozumiemy jej dziwny, moim zdaniem uroczy, szkocki akcent. Później było równie ciekawie, albo i jeszcze ciekawiej. Zdecydowanie punkt kulminacyjny koncertu brzmiał mniej więcej tak:

“Bardzo wielu z Was wychodzi do toalety, a ja to wszystko niechcący widzę. Nie możecie wstrzymać i pójść po? To jest trochę niegrzeczne.”

Wtedy naprawdę zrobiło mi się jej żal, bo starała się być miła! Naprawdę! Te żartobliwe docinki to była taka próba rozruszania publiczności, która tak średnio się udawała. Nawet, gdy Amy zaczęła chwalić Reprezentację Polski w Piłce Nożnej i podziwiać piękno Poznania, którego kawałek udało jej się zobaczyć, ludzie reagowali średnio entuzjastycznie. Chociaż jednocześnie intensywnie wywoływali ją na bis i wiwatowali po każdym utworze. Mam nadzieję, że ta bierność niektórych jej nie zrazi i jeszcze kiedyś zagra w Polsce!

W kategorii specyficznych doznań koncertowych, ten koncert wskakuje do mojego top trzy.

Jednocześnie będzie też wysoko na liście koncertów, po których czuję niedosyt. Bardzo się cieszę, że koncert w Londynie jest już za tydzień, że nie będę musiała czekać na niego pięć lat.

Setlista będzie pewnie taka sama, czyli siedemnaście własnych piosenek w podstawowym secie, jeden cover i trzy piosenki na bis, ale to nic! Na liście są moje ulubione piosenki, czyli Don’t Tell Me That It’s Over, Mr. Rock & Roll, Slow It Down, 4th of July w nowej, akustycznej wersji, Run, Life in a Beautiful Light, Let’s Start a Band i, jak na razie, jedyna ulubiona piosenka z ostatniej płyty, tytułowe Under Stars.

Podczas koncertu Amy zapytała publiczność, czy wszyscy kupili już jej najnowszą płytę. Ktoś krzyknął, że nie, więc Amy od razu, jak na showmenkę przystało, powiedziała, że postara się zagrać nowe piosenki tak świetnie, że ta osoba zmieni zdanie i kupił nową płytę. A jeśli tak się nie stanie to znaczy, że dla tej osoby nie ma już ratunku i zeszła na złą drogę.

Na końcu wróciła do tego pytania i ponoć osoba nieprzekonana już dała się przekonać, że Under Stars warto kupić. Warto z pewnością, choćby dlatego, żeby wesprzeć Amy, ale myślę, że zdecydowanie lepiej jest zainwestować w bilet na jej koncert. A płytę kupić później.

Żadna z jej płyt nie oddaje energii, jaką Amy potrafi wytworzyć podczas koncertu. Wokalnie wymiata zarówno w studiu, jak i na koncercie, ale nagrania studyjne brzmią spokojniej. Najodpowiedniejsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, żeby opisać tę różnicę to: są bardziej stonowane. Na żywo naprawdę jest w tym o wiele więcej rock’n’rolla niż sugerują to wersje albumowe.

Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to aby nie jest krzywdzące, bo myślę, że wiele osób rezygnuje z zagłębiania się w muzykę Amy myśląc, że to taka ciepła klucha. Nic bardziej mylnego! Niech Was nie zwiedzie mylne wyobrażenie, że show robi tylko gitara elektryczna!