Szortext: Avril Lavigne – Love Sux

Po trzech latach od wydania albumu Head Above Water Avril Lavigne powraca z Love Sux. Podczas gdy poprzednia płyta była pokłosiem zdrowotnych problemów i kolejnym w karierze pójściem na kompromis, co zaowocowało częściowo przygnębiającym i poważnym, a częściowo lekkim i nadto prostym materiałem, na nowej płycie możemy posłuchać artystki, która odnalazła równowagę. Przez dekadę fani Lavigne czekali na powrót do pop-punkowego, pop-rockowego brzmienia, niejednokrotnie zastanawiając się, czy jest jeszcze na co czekać, bo z każdą kolejną płytą nadzieje zdawały się być bardziej płonne. Okazuje się, że wystarczyli odpowiedni ludzi, odpowiednie podejście do pracy, kilka tygodni spędzonych w studiu z jednym producentem, aby nagrać spójny i najgłośniejszy w karierze album.

Przez lata mówiło się, że Avril powinna wrócić do korzeni. Trudno było jednak wytłumaczyć, gdzie te korzenie się znajdują. Czy na debiutanckiej, dość różnorodnej płycie Let Go z 2002 roku? Na poważniejszym, mroczniejszym, uwielbianym przez większą część fanów Under My Skin z 2004? A może na The Best Damn Thing z 2007 roku, które podbijało rynek w czasach wybuchu emo i fascynacji pop-punkowym wizerunkiem? Prawdą jest, że na dwóch kolejnych płytach, kolejne wytwórnie płytowe i kolejni producenci szukali, przysłowiowego, drugiego Girlfriend, co zawsze odbijało się czkawką. Pozostawała radość z ballad, które Avril wychodziły zawsze. Ze zgubionym pierwiastkiem wyróżniającym na rynku Kanadyjka dotrwała do 2020 roku, gdy w jej życiu pojawił się producent John Feldmann, a razem z nim przyszły partner życiowy Derek Smith, znany jako Mod Sun. Do trio dołączył Travis Barker. Efekt? Właśnie dziś trafił na półki sklepowe i do streamingu.

Cieszy, momentami nawet zachwyca, nie powala, ale z całą pewnością jest tym, na co fani Avril czekali od 2007 roku. Nie chodzi o brzmienie, o gitary czy ich brak, a o album, z którego wylewa się radość tworzenia, po którym słychać, że powstawał z przyjemnością. Po wielu latach piosenkarka odnalazła radość i spokój tworzenia, co słychać w każdym utworze.

Płyta Love Sux to szybki bieg przez trzy pierwsze studyjne płyty, nieco bardziej wnikliwi słuchacze mogą jeszcze usłyszeć delikatny podmuch Goodbye Lullaby z 2011 roku. Avril trafiła na muzyków, producentów, którzy być może wprost, a być może pokątnie pomogli jej stworzyć płytę, która łączy w sobie brzmienia i charakter trzech albumów. A co ważniejsze brzmi niezwykle spójnie i w żadnym momencie nie udaje, że jest głębsza w przekazie niż w rzeczywistości. Lavigne nigdy nie była genialną tekściarką, ma na koncie kilka bardzo dobrych tekstów, ale na Love Sux jest sobą, tą kobietą, która co jakiś czas wrzuca do sieci filmiki z imprez, która woli powiedzieć cos wprost niż silić się na metafory.

Już na starcie albumu wita solidnym uderzeniem, być może jednym z najlepszych otwarć w historii siedmiu płyt, piosenką Cannonball, która idealnie wprowadza w klimat Love Sux, zapowiadając równie dynamiczny ciąg dalszy. Oczami wyobraźni widzę, jak otwierane są nim koncerty. W zestawie dwunastu wydanych utworów wciąż mocno wyróżnia się singlowe Bite Me, o którym pisałam w Muzycznych szortach. Nie jest to jednak najciekawsza piosenka na płycie. Moim natychmiastowym faworytem, już po pierwszym odsłuchu, stała się tytułowa kompozycja. Jest w niej wszystko, za co lata temu pokochałam twórczość Avril – energiczna perkusja, energiczny wokal, gitarowe granie i infantylizm, który w tym wydaniu brzmi uroczo i z przymrużeniem oka. Zakończenie nie pozostawia złudzeń, że to też będzie mocny punkt koncertów.

Drugą z faworytek jest Avalanche, pozornie jedna z dwóch najspokojniejszych piosenek na Love Sux, która przez pierwszą minutę pozwala cieszyć się delikatnym i mocnym, dziewczęcym głosem Avril, ale w drugiej zwrotce następuje zmiana tempa i przypominamy sobie, że słuchamy głośnego, szybkiego albumu. W top trzy nie mogłam nie umieścić Dare To Love Me, zaczynającej się solową partią na fortepianie balladą, jedną z niewielu szans na posłuchanie barwy głosu Avril, który na tej płycie bywa nawet zbyt piskliwy i przypomnienie sobie, że to artystka, której katalog dobrymi balladami stoi. Nie jest to jednak bardzo jednostajny utwór, pod koniec, jak na piosenkę z Love Sux przystało, robi się głośno, energicznie i słychać, że gitary wraz z perkusja były na liście kluczowych elementów przy pisaniu piosenek. F.U i Deja Vu domykają Top 5, bo jak mogłabym przejść obok piosenek przywołujących Under My Skin i The Best Damn Thing.

Zawsze powtarzam, że większość muzycznych kolaboracji, tak zwanych duetów kończy się rozczarowaniem i w jakimś sensie tak stało się na tym albumie. Na płytach Lavigne próżno szukać duetów, więc umieszczenie aż trzech jest bardzo dużą zmianą. Pierwszym jest nagrana wspólnie z Machine Gun Kelly piosenki Bois Lie, ukłon w stronę singlowego przeboju Sk8er Boi. Ten ukłon to najprzyjemniejszy element całej piosenki, która na tle pozostałych propozycji wypada blado. Jest w tej piosence coś rozczarowującego, może dlatego, że Machine Gun Kelly to tak prężnie działający muzyk, że chciałoby się, żeby taka marka stworzyła z Avril powalający utwór. Wspomniałam już, że Love Sux pełne jest lekkich, czasem figlarnych, czasem złośliwych tekstów, jednak tu granica prostoty została pociągnięta za daleko.

Początkowo niezbyt do mnie przemawiające Love It When You Hate Me, duet z blackbear wydany na początku roku, okazuje się wprowadzać ciekawe urozmaicenie do pop-punkowych, dynamicznych i przesterowanych gitar. Może nie będzie to mój albumowy faworyt, ale inaczej podchodzę do tej piosenki znając całą płytę. Największym rozczarowaniem jest jednak All I Wanted, duet z Markiem Hoppusem, według słów Avril spełnienie jej marzeń, a według moich uszu piosenka, do której nie będę wracała i która najbardziej podoba mi się w dosłownie ostatnim fragmencie. Połączenie tych dwóch głosów się nie sprawiło, muzycznie też nie jest to najciekawsza propozycja z zestawu.

Avril Lavigne zalicza bardzo mocny powrót. Wraca z energicznym, krzykliwym i hałaśliwym albumem, który można pokochać od pierwszej piosenki albo od tej samej się zniechęcić. Bez wątpienia jest to album, który Avril obiecała. Tym razem dotrzymała słowa. Nie jest to jednak The Best Damn Thing piętnaście lat później. Akcenty są tutaj rozłożone inaczej, co może nie spodobać się fanom, którzy cenili sobie wyraźniejszy wokal i bardziej schowaną perkusję i gitary. Z pewnością znajdą się osoby, które dzięki tej płycie uświadomią sobie, że tak naprawdę nie marzyły o tym, żeby Lavigne nagrała The Best Damn Thing 2, że już nie utożsamiają się z jej muzyką nie dlatego, że na pewien czas przestała być zadziorna i buntownicza, a dlatego, że dorośli i zmieniły im się muzyczne upodobania. Nie zabraknie też tych, dla których Love Sux będzie przypomnieniem dawnych lat, zrobi im się milej na sercu, bo wrócą wspomnienia i ta grupa będzie bez wątpienia liczniejsza.

Paradoks Love Sux polega na tym, że na z pozoru zabawowej płycie znalazło się więcej ciekawych, intrygujących, głębszych tekstów niż na Head Above Water, która z definicji miała być ich pełna. Moim jedynym zmartwieniem jest koncertowa dyspozycja Avril, bo żadna z kompozycji znajdujących się na Love Sux nie jest łatwa do wykonania, każda wymaga dużego skupienia i dużej energii. Na szczęście testy będą odbywać się na fanach z Kanady, więc do czasu przyszłorocznej, wiosennej trasy po Europie powinno być tylko lepiej!

Album można zamówić tutaj.