Lady Bird to pierwszy tegoroczny kandydat do Oscara, którego obejrzałam. W przypadku filmów, odwrotnie niż w przypadku muzyki, mocno sugeruję się recenzjami. Znaczenie ma dla mnie też obsada. Jeśli miałabym wskazać jedną z aktorek młodego pokolenia, które lubię, Saoirse Ronan, odtwórczyni głównej roli w filmie Lady Bird byłaby jedną z nich. Sam film doczekał się też wielu obiecujących recenzji, co ostatecznie przekonało mnie, że ja też muszę sprawdzić, czy faktycznie jest taki rewelacyjny. Lub, dlaczego inni myślą, że jest. Chciałam też poznać odpowiedź na pytanie: czy Lady Bird dostanie Oscara?
Kilka artykułów temu pisałam o filmie Call Me by Your Name (pol. Tamte dni, tamte noce). Tłumaczyłam, dlaczego jest to świetny film, przekonywałam, dlaczego warto go obejrzeć i wyjaśniałam, że przedstawiona w filmie relacja Elio i Olivera to tylko jeden z wątków, na który warto zwrócić uwagę idąc do kina. W przypadku Lady Bird nie poczułam się gigantyczne zaskoczona, nie wbiło mnie w fotel, ale błyskawicznie zrozumiałam, co krytyków i widzów urzeka w tej historii. Co ciekawe, Call Me by Your Name i Lady Bird całkiem sporo łączy, chociaż chyba równie dużo dzieli.
Po pierwsze oba filmy nie toczą się w roku, w którym były kręcone. Lady Bird to historia usytuowana w roku 2002. Po drugie w obu filmach gra Timothée Chalamet, choć w Lady Bird jego rola jest drugoplanowa i mniej wyrazista. Po trzecie, w obu przypadkach ostatnia scena jest bardzo ważna, świetnie zamyka historię. Wreszcie po czwarte, są to filmy o dorastaniu, poznawaniu siebie, mierzeniu się z nowymi sytuacjami i odkrywaniu siebie na nowo. Z tą subtelną różnicą, że w Lady Bird dzieje się to zdecydowanie nie przez pryzmat miłości romantycznej, a relacji z matką. Patrzymy na trudną miłość między córką a matką, pozornie bardzo się od siebie różniące kobiety, które w rzeczywistości łączy silny charakter, przywiązanie i miłość, której obie nie lubią okazywać.
Nie bez powodu Saoirse Ronan zebrała morze nominacji do rozmaitych filmowych nagród.
Jej Lady Bird, bo tak każe na siebie mówić postać, w którą wciela się Roman, to kreacja emocjonalnej, wyrozumiałej (gdy trzeba), pyskatej, a momentami bezczelnej nastolatki. Jest wulkanem emocji, który co chwilę wybucha innymi kolorami. Jest czołgiem przejeżdżającym matkę, której wcale nie stara się zrozumieć, a z którą tak wiele ją łączy. Jest też bardzo kruchą i delikatną nastolatką, która pomimo olbrzymiego zacięcia (wynikającego m.in. z tego, żeby udowodnić coś innym) i chęci wyrwania się z domu i życia z dala od otoczenia, którego tak nie lubi, potrzebuje bliskości i świadomości, że ma dokąd wrócić.
Jeśli czytając to myślisz sobie, że takich filmów jest więcej, że nie jest to opowieść niepowtarzalna, masz rację. Filmów o dorastaniu, kłóceniu się z rodzicami, życiu pośród reguł, które zaczynają ograniczać i ucieczkach z domu jest całe mnóstwo i jeszcze więcej. Co więc sprawia, że krytycy i widzowie oszaleli na punkcie tego filmu? Myślę, że kluczowy jest tutaj zgrabnie napisany scenariusz. Lekki, gdy trzeba, mocny, gdy trzeba. Opisujący historię z perspektywy dziewczyny, przez co nawet te mocniejsze momenty nie są pozbawione gracji. W dodatku, co dla mnie ma olbrzymie znaczenie, bo często wkurzam się na oklaskiwane filmy za to, że są jednowymiarowe, Greta Gerwig wyreżyserowała film, który jest równie autentyczny dla Amerykanek, Polek, Francuzek czy Chinek. W tej historii nie ma tego hollywoodzkiego pokazania fantastycznego życia i rozbrykanej córeczki, która nie wie, czego chce, a przecież wszystko ma.
Drugim kluczem do sukcesu jest wspomniana już Ronan oraz towarzysząc jej, wcielając się w postać matki, Laurie Metcalf. Ich dialogi, ich wymowne spojrzenia i iskry, jakie sypały się niemalże za każdym razem, gdy zderzały się ze sobą można było poczuć. Moje dwie ulubione sceny całego filmu są właśnie z nimi, a raczej z każdą z osobna. To scena pisania listu i wymowne użycie imienia w ostatniej scenie filmu. Nie chcę pisać więcej, żeby nie zdradzać fabuły.
Czy Lady Bird dostanie Oscara?
Myślę, że nie. Wspomniałam o zgrabnie napisanym scenariuszu, ale nie jest to scenariusz idealny. Zachwyt nad tym filmem rozumiem, rozumiem zachwyt nad kreacją, którą stworzyła Ronan. Myślę jednak, że spora część tego wielkiego zauroczenia tym filmem polega na tym, że amerykańskie kino jednak rzadko sięga po opowieści o dojrzewaniu dziewczynek bez serwowania wystawnych apartamentów i wyimaginowanych problemów przypudrowanych różem.
Odnoszę też wrażenie, że Gerwig udało się wstrzelić w premierę filmu w okresie, w którym świat, społeczeństwo amerykańskie przede wszystkim, poczuło się w obowiązku bardziej przyjrzeć się faktycznym problemom dorastających dziewczynek, i problemom kobiet, o czym jest teraz nadzwyczajnie głośno. Wszak Lady Bird to przecież nie tylko opowieść o dorastającej Christine, ale też Christine dorastającej u boku matki – takiej z krwi i kości, bez botoksu i zabukowanego lotu do spa. Idealnie wpasowanie się w czasie z premierą tego filmu to ostatni klucz do jego wielkiego, głównie jednak amerykańskiego, sukcesu. Jeśli Lady Bird dostanie Oscara pomyślę, że jest to nagroda bardziej społeczna niż filmowa.