Kto by pomyślał, te dziesięć lat temu, że Harry Styles będzie jednym z najciekawszych głosów młodego pokolenia. Autorem dwóch doskonałych albumów, z perspektywami na doskonale rozwijającą się karierę, w której muzyka jest najważniejsza. Słuchając Fine Line naprawdę trudno zakładać, że Harry Styles próbuje wpasować się w panujące mody, stworzyć przebój radiowy i stanąć na szczytach list. Niezmiennie od jego debiutanckiej płyty podoba mi się jego niekończąca się fascynacja muzyką lat 60. i 70., umiejętne łączenie jej z nowszymi dźwiękami, melodyjność kompozycji. Fine Line nie jest tak dużym zaskoczeniem, jakim był album Harry Styles z 2017, ale to nadal świetna płyta.
Jak przystało na młodego, przystojnego muzyka, który ma za sobą wielką karierę w jednym z najpopularniejszych boysbandów świata, przy każdej premierze płyty oprócz muzyki dużo mówi się o życiu prywatnym. Czytając o Fine Line można się czasami poczuć, jakby wpadło się na portal plotkarski. Szczerze mówiąc nie przepadam za tak szczegółowym analizowaniem albumów, choć rozumiem, że jest to bardzo naturalne dla fanów artystów i wpływa na klikalność artykułów. Nie czuję potrzeby i nie mam ochoty analizować prywatnych relacji Harry’ego, zastanawiać się o jakiej dziewczynie śpiewa i jak bardzo teksty na Fine Line to opowieść o jego życiu. Chcę, żeby muzyka mówiła sama za siebie, a te smaczki z życia osobistego zostawiam innym.
Słuchając singla Lights Up nie byłam tak podekscytowana premierą płyty, jak stało się po przesłuchaniu przeboju Sign of the Times te dwa lata temu. Czułam, że to klimat inny od tego, za który polubiłam Harry Styles, choć jednocześnie chciałam, żeby druga płyta nie była kopią debiutu. Po wysłuchaniu całości uznałam, że oto Styles wraca dając wszystkim kolejnego pstryczka w nos. Pokazuje, że debiut solowy nie przez przypadek był tak wielkim zaskoczeniem, i tak ciekawą podróżą muzyczną. Daje też znać, że dopiero trzeci krążek może okazać się największym testem. Na pierwszej płycie miał określony plan, na drugim pozwolił sobie na więcej zabawy, więcej luzu.
Singlowe piosenki to idealny wybór, choć słyszę to dopiero znając cały materiał. Watermelon Sugar i Adore You fantastycznie oddają klimat tej płyty, Lights Up też okazało się ładną reprezentacją całości. Fraza “strawberry lipstick state of mind” jest oficjalnie moją ulubioną z całej płyty, a Adore You to jedna z najciekawszych piosenek w dotychczasowym dorobku Harry’ego.
Co najbardziej urzeka mnie w Fine Line? Umiejętne lawirowanie między gatunkami, ozdobnikami i odważne wykorzystanie instrumentów. Na tej płycie nie ma złych piosenek. Wniosek? Harry Styles nie ma złych piosenek. Trudno mu zarzucić, że którakolwiek z kompozycji została wrzucona na płytę na ostatnią chwilę, że nie oddaje klimatu całości albo jest nieskończona. Wręcz przeciwnie! Moim ulubionym zdecydowanie nie jest To Be So Lonely, ale nie powiem, że to kiepska piosenka. Niezbyt podoba mi się też zakończenie Cherry, ale nie odmówię temu utworowi ładnej melodii, bujające Sunflower, Vol. 6 też nie należy do moich faworytów, być może przez ten powtarzający się beat, ale nie sposób nie docenić falsetów i chórków w refrenie. Canyon Moon też nie brzmi jak piosenka, której mogłabym słuchać w nieskończoność, a jednak uporczywie jej nie pomijam.
Trochę rozczarował mnie utwór Treat People With Kindness, bo liczyłam, że przesłanie tej piosenki będzie mocniejsze, ale znów – muzycznie to tak bardzo pachnie dawnym sposobem grania i komponowania, że nóżka sama się rusza. Zresztą to jedna z tych piosenek, które ciekawie pokazują inspiracje Harry’ego i pomimo tego rozczarowania to jedna z najlepszych piosenek na Fine Line. Tytułowy utwór to natomiast doskonałe zamknięcie płyty, refleksyjne, ale z przytupem, z przepiękną, subtelną gitarą akustyczną.
Oczywiście trudno przejść obojętnie obok Golden, piosenki otwierającej płytę, przejmującego opartego na pianinie Falling oraz szorstkiego i gitarowego She. Golden to genialna piosenka na rozpoczęcie dnia. Niekoniecznie polecam ustawienie jej jako sygnał budzika – to najprostsza droga, żeby znienawidzić jakiś utwór, ale gdy włączy się ją rano, już po tym, jak zadzwoni budzik, świetnie pobudza. Wiem, bo przetestowałam to w piątek. Przy Falling z kolei nic nie odwraca uwagi od słów, a ja mam słabość do piosenek napisanych na pianinie. She to natomiast, trochę jak Woman na poprzedniej płycie, rockowe wcielenie Harry’ego, sześciominutowa piosenka z gitarowymi riffami.
Mogłoby się wydawać, że na debiucie Harry dał wszystko, co miał. Radość, wolność, refleksyjność i wyłożył na stół wszystkie swoje muzyczne inspiracje. Tymczasem okazuje się, że wcale tak nie było. Warto było czekać niemalże do końca roku, żeby posłuchać Fine Line. Szał na One Direction, boysband, z którym swoją wielką karierę zaczynał Harry, mnie ominął. Gdy ukazał się album Harry Styles byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, napisałam wtedy, że “ta płyta jest tak bardzo mainstreamowa, jak bardzo mainstreamowa nie jest.” Po dwóch latach, sporadycznie ale jednak, wracam do piosenek z debiutanckiej płyty Harry’ego i myślę, że do Fine Line też będę wracać. To też jest album “tak bardzo mainstreamowy, jak bardzo mainstreamowy nie jest”.
Album można zamówić tu.
Jeszcze przed wydaniem płyty, o czym pisałam w Monthly na listopad, Harry Styles zapowiedział trasę koncertową. Na liście miast, które odwiedzi wiosną 2020 roku znalazł się Kraków i Tauron Arena. Myślę, że osoby, które czekały z kupieniem biletów na premierę tej płyty, chcąc mieć pewność, że nie pożałują swoje decyzji, teraz żałują. Bilety wyprzedały się w kilka minut. Fine Line będzie genialnie brzmiało na koncertach, w połączeniu z materiałem z Harry Styles stworzy idealną mieszankę świetnej zabawy i refleksyjnego wytchnienia.