Są artyści, dla których chętnie, i bez dłuższego zastanawiania się, zjeżdżam Europę. Są tacy, dla których nigdy nie wybrałabym się na drugi koniec Starego Kontynentu, ale jest też spora grupa takich, których chętnie zobaczyłabym w sprzyjających okolicznościach. W niedzielę, 7 października w Poznaniu wystąpił Jack White. Ominięcie tego koncertu byłoby bardzo dużym błędem.
Zaskoczę Was. The White Stripes to nie jest mój ulubiony zespół, a najnowsza solowa płyta Jacka White’a, po pierwszym przesłuchaniu, zupełnie mi nie podeszła. Bilet na koncert w MTP2 kupiłam jednak bez wahania, w dniu startu sprzedaży, i wiedziałam, że to dobra decyzja. Ostatecznie koncert był wyprzedany, a ja dawno nie widziałam takiej liczby osób wypełniających przestrzeń w hali MTP2.
Jeśli światowej sławy artysta, przedstawiciel jednego z Twoich ulubionych gatunków muzycznych gra kilka kilometrów od miejsca Twojego aktualnego pobytu, naprawdę nie możesz liczyć, że w przyszłości nadarzy się bardziej sprzyjająca okazja, żeby posłuchać go na żywo. Serio. Takie rzeczy się dwa razy nie zdarzają, a ja myślę, że Jack nieprędko wróci do Polski na tak dużą trasę koncertową – poza Poznaniem zagrał też w trzech innych miastach, chociaż oczywiście serdecznie życzę tego jego fanom!
Koncert, jak i z resztą cała trasa koncertowa, owiane były tą dziwną aurą “phone free show”, czyli koncertów, na które nie wolno wnosić telefonów komórkowych. Po fakcie mogę szczerze przyznać, że więcej było przypominania, że Jack ma taką zasadę, niż ta zasada faktycznie jest tego warta.
Super, że White postanowił, że podczas jego koncertów ludzie mają skupić się na muzyce, a nie trzymaniu rąk w górze z aparatami nagrywającymi wszystko w jakości kalkulatora, ale generalnie nie odczuwałam szczególnej różnicy w odbiorze koncertu, jaka miała wynikać z braku posiadania łatwego dostępu do smartfona. Tutaj muszę wspomnieć, że telefon na teren koncertu wnieść było można, ale wkładano go w specjalne etui, zamykane klipsami podobnymi do tych, które w sklepach odzieżowych informują o próbie kradzieży towaru. Telefon zamknięty w etui oddawano do rąk właściciela. Wyznaczono specjalne strefy do korzystania z telefonów (po uprzednim otwarciu etui), gdyby ktoś poczuł pilną potrzebę sprawdzenia Facebooka, czy czegokolwiek innego.
W trakcie koncertu, mając pod ręką telefon komórkowy, nie robię miliona zdjęć i nie nagrywam miliona filmików. Przeważnie wszystko co nagram ląduje na stories, czyli średnio jest to minuta, minuta i trzydzieści sekund materiału. Robię też kilka zdjęć, więc łącznie zajmuje mi to około 5 minut. Do 10-ciu, gdy chcę nagrać dłuższy fragment piosenki. Po prostu wiem, że tydzień po koncercie nie będę już wracać do tych nagrań, a zdjęcia… No cóż, jeśli mogę i chcę, wolę iść do fosy i zrobić dobrej jakości zdjęcia, którymi przyozdobię pod koniec roku kalendarzowego ścianę w pokoju, a publikując relację na blogu dołączę je do tekstu.
Obserwowałam ludzi podczas koncertu happysad i nie zauważyłam, żeby ktoś nadmiernie szalał z telefonem. Choć zdaję sobie sprawę, że na koncercie zagranicznego artysty sytuacja potrafi wyglądać zupełnie inaczej. Mam też świadomość, że jestem średnio obiektywna, bo przeważnie oglądam zagraniczne występy z pierwszych rzędów, więc las telefonów nie wyrasta przed moimi oczami. Uważam jednak, że o ile zasada jest dobra, różnica podczas samego koncertu niezbyt zauważalna. Chyba bardziej po wydarzeniu, gdy w sieci nie pojawia się zawrotna liczba amatorskich nagrań. Choć jak wiadomo, bywa tak, że to, co nagrają fani jest szczególne, bo udaje im się uchwycić bardzo ciekawe, wyjątkowe momenty…
Bez telefonu pod ręką czułam jednak pewien dyskomfort, który wynikał z braku poczucia… spokoju. Co mam na myśli? Dziwnie czułam się wiedząc, że nie mogę odczytać lub odebrać wiadomości od najbliższych, które mogą być naprawdę ważne. Nie mogę w znaczeniu tu i teraz, bez wychodzenia z koncertu, czując np. wibrację przychodzącego połączenia/wiadomości. Specjalne wyciszyłam telefon, żeby uniknąć chęci pójścia do tej wyznaczonej strefy i sprawdzenia, czy to coś ważnego, czy tylko kolejna reklama tańszego kurczaka w Biedronce. To był jedyny minus zasady “phone free show”, jaką zauważyłam.
Drugim minusem, ale tylko i wyłącznie z mojej winy, było to, że nie mogłam sprawdzić godziny. Zapomniałam założyć zegarek, choć chwilę przed wyjściem z domu miałam to zrobić. Poza tym zasada nie sprawiała, że wejście na koncert trwało dłużej, wyjście też przebiegało sprawnie, a podczas koncertu serio nie czułam, że mi tego telefonu (do robienia zdjęć czy nagrywania) brakuje. Myślę, że pozostali uczestnicy koncertu też nie mieli z tym problemu. Profesjonalne zdjęcia już pół godziny po koncercie można było oglądać na stronie internetowej Jacka White’a. Jedno z nich zdobi nagłówek tekstu.
Chciałabym napisać, że u White’a wszystko jest, jak w zegarku, ale ponieważ nie wzięłam swojego, trudno mi powiedzieć, czy koncert rozpoczął się punktualnie. Nie było jednak w powietrzu tego charakterystycznego poddenerwowania, które pojawia się, gdy artysta znacznie przekracza studencki kwadrans, więc przypuszczam, że było mniej lub bardziej zgodnie z planem. Koncert trwał półtorej godziny, a Jack zagrał łącznie, jeśli wierzyć Setlist.fm, dziewiętnaście utworów, przeplatając swoje solowe kompozycje utworami m.in. The White Stripes.
Czekając na koncert obserwowałam powoli zbierający się tłum. Nie byłam zaskoczona, że średnia wieku mocno przekracza trzydziestkę. Pewnie większość uczestników koncertu pamięta teledysk do Seven Nation Army emitowany przez MTV. Do dzisiaj jest to największy przebój Jacka, co potwierdził żywo reagujący tłum, gdy ostatnią graną piosenką okazał się właśnie Seven Nation Army. Wcześniej z żywymi reakcjami bywało różnie, ale mam nadzieję, że w pierwszych rzędach było ich całe mnóstwo.
White zdecydowanie na nie zasłużył. To świetny instrumentalista, z charakterystyczną barwą głosu, za którym stoi równie genialny zespół. Przez dużą część koncertu nie mogłam oderwać wzroku od perkusistki. Carla Azar jest rewelacyjna! W ogóle oglądanie perkusistek to taki inny level koncertowy, który mimo zmian nadal zdarza się relatywnie rzadko. Przynajmniej na koncertach, na które ja chodzę perkusistka to ewenement na równi z basistką – prawie się nie wydarza.
Koncertowy Jack White to White skupiony na robocie. Wiem, że są ludzie, którzy uwielbiają rozgadanych artystów, którzy między utworami opowiadają przeróżne historie, anegdotki na temat utworów, najczęściej w każdym mieście mówiąc to samo. U Jacka nie ma na to miejsca. On wychodzi na scenę, bierze gitarę – taką bądź inną, odpowiednią do danego utworu, ustawia się przed swoim potrójnym mikrofonem i wchodzi w koncertowy trans. Nie ma więc czasu, miejsca, może wręcz ochoty, żeby przerywać na długie pogawędki o życiu i polityce. Mi to bardzo odpowiada. Zwłaszcza, jeśli z braku kilkunastu minut poświęconych na opowiastki mogę usłyszeć kilka utworów więcej.
Śledzenie koncertowej setlisty White’a to przyjemność, a wielką frajdę musieli mieć ci fani, którzy wybrali się na wszystkie cztery polskie koncerty. Jack zalicza się bowiem do nielicznego grona znanych-sławnych-muzyków, którzy nie przywiązują się do setlisty. Oczywiście są utwory, których nie może zabraknąć, ale ich kolejność nie zawsze jest taka sama, a do setu potrafią wskoczyć piosenki, których nie zagrał dzień wcześniej.
Takim utworem obowiązkowym jest oczywiście wspomniane już przeze mnie, i grane na bis, Seven Nation Army. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że na takiej liście znalazłyby się też Hotel Yorba i We’re Going to Be Friends z repertuaru The White Stripes, Love Interruption i Lazaretto, ale nie jestem aż tak dobrym obserwatorem jego setlist. Z pewnością, co w pełni zrozumiałe, przeważały piosenki z najnowszej płyty Jacka, Boarding House Reach. Pojawiło się Over and Over and Over, Connected by Love, czy Corporation.
Mówiąc najprościej – koncert był długi i świetny. Wiem, że powiedzenie, że był świetny to jak nie powiedzenie nic, ale to naprawdę był świetny koncert! Energiczny, energetyczny, skromny w produkcji, ale pasujący do muzyki, jaką gra Jack. Ludzie stojący obok mnie bawili się rewelacyjnie, ja bawiłam się wyśmienicie. Czego chcieć więcej?