25 lat z popkulturą
unsplash.com

Moje 25 lat z popkulturą

Urodziny ma się raz w roku i ten jeden dzień w roku, jak żaden inny, zdaje się być wprost idealnym momentem na wspominanie przeszłości. Z perspektywy czasu wspomnienia zawsze wydają się lepsze, piękniejsze, ciekawsze i ważniejsze niż wydawały się w momencie, gdy je przeżywaliśmy. Mnie nostalgia dopada głównie w dniach poprzedzających urodziny, ale nie powiedziałabym, że robię wtedy jakiś rachunek sumienia, sprawdzam, co mi wyszło, a co nie. Bez przesady! Świętując 25-te urodziny postanowiłam cofnąć się w czasie maksymalnie, jak tylko potrafię. Oto, jak wyglądało moje 25 lat z popkulturą.

Skromna wyliczanka kilkunastu ważnych dla mnie programów telewizyjnych, seriali, postaci czy zespołów, które towarzyszyły mi w pewnym momencie życia. Myślę, że powstała ciekawa alternatywa dla mocno oklepanych postów serii kilka(naście) faktów o mnie. Taki tekst też mam na swoim koncie, ale te 35 faktów, które wymyślałam rok temu nieszczególnie się rozrosło.

M o j e  2 5 l a t  z  p o p k u l t u r ą

Krecik: moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Pamiętam, jak chodziłam z mamą do pobliskiej biblioteki, gdzie można było wypożyczyć bajki na VHS. To chyba jedne z moich najwcześniejszych wspomnień. Pamiętam, że biblioteka wydawała mi się duża, półki z książkami gigantyczne, a zapach był zupełnie inny niż gdziekolwiek indziej. No i dziwiło mnie to, że w takiej bibliotece mają bajki na VHS. Mam nadzieję, że wiecie, co to kaseta VHS?

Od przedszkola do Opola: uwielbiałam oglądać ten program! Do tego stopnia, że robiłam sobie scenę z poduszki albo pokrywy na puf z zabawkami, stawałam na niej i występowałam. Mikrofon oczywiście miałam, taki plastikowy, czerwono-żółty. W Opolu nigdy nie byłam. Ani w programie, ani w mieście.

Rodzina zastępcza: do dziś jest to mój ulubiony polski serial i nie sądzę, żeby jakikolwiek go przebił. Znam wszystkie odcinki na pamięć, potrafię powiedzieć, w którym momencie scenarzyści nie zachowali konsekwencji, które sceny nagrano z błędami. Znam też większości dialogów i widziałam te odcinki tak wiele razy, że nawet nie potrafię tego policzyć.

Myszka Mickey: moja ulubiona postać z animacji Disneya. W erze cyfrowej Myszki Mickey i niezbyt gustownych gadżetów, jakie są z nią produkowane, ja pozostaję wierna klasycznej, retro wersji.

Abba: nie mogę powiedzieć, żebym była wielką fanką tego zespołu, ale łączy mnie z nimi pewne wspomnienie. Dancing Queen i Money, Money, Money były pierwszymi anglojęzycznymi piosenkami, w których rozumiałam poszczególne słowa. Pamiętam, jak mnie fascynowało słuchanie tych piosenek i szukanie tych słów, których znałam polskie znaczenie. Miałam wtedy może sześć, może siedem lat i język angielski, a raczej sam fakt rozumienia obcego języka, był dla mnie czymś niesamowicie fascynującym.

Harry Potter: nigdy nie przeczytałam żadnej książki. Naprawdę. Mam na półce część Harry Potter i Kamień Filozoficzny, ale nie przebrnęłam przez całą książkę. Próbowałam, co prawda raz, ale szybko się przekonałam, że taki rodzaj fantastycznych historii nie do końca mi odpowiada. Zupełnie inaczej jest z filmami. Widziałam wszystkie, a na pierwsze cztery części do kina zabierali mnie rodzice. Uwielbiałam te wyprawy!

Ich Troje: niech rzuci kamieniem ten, kto prawie dwie dekady temu nie przeżywał fascynacji tym zespołem. W jakiejkolwiek formie. Jako dziecko niewiele rozumiałam z tego, jak działa ten wielki muzyczny świat, ale szał na Ich Troje mnie nie ominął. Gdy spojrzycie na Ich Troje z perspektywy czasu trudno się dziwić, że odnieśli tak wielki sukces. Czerwone włosy to jedno, ot element charakterystyczny, ale byli zespołem, który dawał Polakom wymyślne show, którego nie dawał wtedy żaden inny polski zespół. A muzycznie też nie byli tacy beznadziejni, jak próbuje się im wmówić.

Barbie: mała Ania, taka już chodząca do szkoły podstawowej, spędzała całe godziny bawiąc się lalkami Barbie. Teraz nie potrafiłabym się odciąć od świata na tyle godzin, wyłączyć myśli i zająć kreowaniem świata plastikowych lalek. Barbie to bardzo duża część mojego dzieciństwa, godziny spędzone na dywanie, budowanie im mieszkań, robienie sukienek…

Alicja Janosz: moja pierwsza idolka. Z wypiekami na twarzy oglądałam program Idol i bardzo kibicowałam Alicji. Pamiętam, że pod choinkę dostałam jej debiutancki album i byłam najszczęśliwsza na świecie słuchając, jak śpiewa o jajecznicy. Później, już po latach, zaczęto się naśmiewać z tekstów piosenek z płyty Ala Janosz… Ja wciąż pamiętam cały tekst singla Zmień siebie. Jak ktoś chce, mogę zaśpiewać. Nie mam z tym problemu.

Bravo: namiętnie kupowałam do piętnastego roku życia. Najmniej interesowały mnie historyjki miłosne, porady seksualne, medyczne i cała ta część “z dobrymi radami” i “zabawnymi opowieściami”. Interesowała mnie muzyka, której oczywiście było w tej gazetce relatywnie mało, i zdjęcia moich ulubionych artystów. Nie pamiętam, czy wierzyłam we wszystko, co było tam napisane, ale wydaje mi się, że gdy zaczęłam kupować Bravo pisali raczej na tyle ogólnikowo, że niewiele z tego wynikało, a swoje historie budowali na zdjęciach, które dodawali do treści.

Ewelina Flinta: pierwszy numer Bravo, jaki kupiłam pochodził ze szkolnego sklepiku i miał na okładce zdjęcie Eweliny Flinty. To była moja druga, zaraz po Alicji Janosz, idolka. Pamiętam, że żeby kupić numer musiałam wrócić do domu po pieniądze i bałam się, że w tym czasie ktoś już kupi ten jeden jedyny egzemplarz! Nikt go nie kupił.

Zbieranie plakatów: razem z kupieniem Bravo zaczęła rodzić się we mnie chęć do zbierania plakatów. Początkowo kupowałam numery niezbyt regularnie, nie znałam większość artystów, o których były artykuły, więc zachowywałam wszystkie kupione egzemplarze. Pewnego dnia, pewnie wzorując się na bystrych nastolatkach z amerykańskich filmów, obkleiłam pokój plakatami. Tego samego dnia zdjęłam wszystkie, zostawiając na szafie za drzwiami plakat Eweliny. Trochę mi przeszkadzało, że patrzy na mnie kilka nieznanych mi osób… Jak tak teraz o tym myślę to rozwieszanie plakatów z profilowymi zdjęciami artystów (kiedyś głównie takie były w Bravo) jest naprawdę przerażające.

Avril Lavigne: nigdy żadnego artysty nie lubiłam tak długo, jak Avril. Przez trzy lata była moją najukochańszą piosenkarką, przez nią zaczęłam regularnie wydawać kieszonkowe na Bravo, Popcorn i inne kolorowe gazety. Przez nią w moim pokoju pojawiło się (znów!) kilka plakatów. Zbierałam nawet wycinki z gazet i artykuły na jej temat. Do dzisiaj mam całą kolekcję – artykułów i plakatów. Wielka fascynacja zaczęła mi przechodzić w okolicach 2007 roku. Nie wiem, czy miało to coś wspólnego z The Best Damn Thing czy bardziej z faktem, że mając czternaście lat zaczęła mnie interesować też inna muzyka, a ciągłe słuchanie jednej osoby zaczęło mnie nudzić.

Książki: odkąd pamiętam uwielbiałam czytać książki. Fakt, że z przygodami Pottera niezbyt mi wyszło, ale im byłam starsza, tym coraz więcej czytałam. Pamiętam, że takie apogeum zamiłowania do książek przeżyłam w gimnazjum. Wtedy potrafiłam przeczytać wszystko, na każdy temat. Do dziś zostało mi jedno: jeśli mam dużo obowiązków, mam też największą ochotę na czytanie książek.

Saga Zmierzch: przeczytałam wszystkie części, ale pierwszą uważam za moją ulubioną. Na szczęście, gdy pojawiły się filmowe adaptacje kolejnych części byłam już na tyle dojrzała, że nie zaprzątałam sobie głowy, żeby je oglądać. Film Zmierzch bardzo mi się podobał, ale każda kolejna część wydawała mi się opowiadać zupełnie inną historię niż ta, którą zbudowałam sobie w wyobraźni, czytając książki.

Paramore: o Zmierzchu dowiedziałam się dzięki Paramore i piosence Decode, którą nagrali do pierwszej części kinowej ekranizacji. Paramore to było moje drugie wielkie muzyczne zakochanie, ale już mniej szalone i spontaniczne niż to, które dopadło mnie w przypadku Avril. Jednak prawdą jest, że to pierwsza miłość jest nieprzewidywalna, z porywami i uniesieniami. W przypadku Paramore, a zaczęło się w 2007 roku, gdy do mojej muzycznej biblioteki zaczęło przenikać coraz więcej nowych artystów, obyło się bez zbierania plakatów, farbowania włosów na rudo… Wpuszczałam też do głośników i słuchawek innych artystów.

The Sims: niewiele było gier komputerowych, w które grałabym będąc dzieckiem. Jak na dziewczynkę przystało grałam godzinami w The Sims i nie ukrywam, że zdarzało mi się uśmiercać moich Simów. Kto chociaż raz spędził kilka godzin grając w tę grę ten wie, że generalnie nie jest to najbardziej fascynująca rozgrywka, więc trzeba ją sobie jakoś urozmaicić.

Myslovitz: najważniejszy dla mnie polski zespół. Na pierwszy koncert zabrali mnie rodzice. Pamiętam, że wtedy znałam przeboje Myslovitz, bo emitowały je rozgłośnie radiowe, a płyt słuchali rodzice, ale zespół sam w sobie był mi obojętny. Kilka lat po pierwszym koncercie, gdy potrzebowałam odpoczynku od języka angielskiego będąc już w liceum, zaczęłam sama słuchać Myslovitz. Kocham, uwielbiam, cieszę się, że udało mi się być na kilku ich koncertach, gdy grali w oryginalnym składzie.

Lost: pierwszy amerykański serial, który namiętnie oglądałam na TVP. Nie mogłam przegapić żadnego odcinka, siedziałam z poduszką przy twarzy i zakrywałam ją za każdym razem, gdy sunął czarny dym. Bardzo się emocjonowałam i czułam się bardzo zżyta z głównymi bohaterami. Skończyłam oglądać Lost kilka lat później, już na komputerze, bo zdaje się, że TVP nie emitowało wszystkich odcinków. A może tak, ale coś odwróciło moją uwagę?

Rise of the Tomb Raider: grałam już w wiele gier na Xboxie, ale do Rise of the Tomb Raider mam szczególny sentyment. Nie potrafię wyjaśnić, z czego on wynika, ale świetnie grało mi się w tę grę i czasami myślę, że zagrałabym jeszcze raz. Później przypominam sobie, że jest dziesięć innych gier, w które też mogłabym, i chciałabym, zagrać, więc pewnie wrócę do przygód Lary wraz z nową grą. O tym, że to ważna dla mnie gra może świadczyć fakt, że to jedna z dwóch, o których napisałam tekst! O grach nie piszę często, bo uważam, że nie potrafię tego robić.

Netflix: moje zbawienie i przekleństwo. Na poważnie wkręciłam się w Netflix rok, dwa temu, więc to moje najświeższe popkulturowe doznanie z listy. Uwielbiam to, że można oglądać seriale lub filmy od miejsca, w którym się przerwało. Świetnie jest też to, że w większości przypadków wszystkie odcinki serialu są dostępne od razu. Jest to oczywiście też wadą, bo zdarza mi się obejrzeć jednego dnia połowę serialu. Rekord pobiłam oglądając Punishera i Shooter – w weekend obejrzałam wszystkie odcinki. Niestety coraz częściej łapię się na tym, że oferta Netflixa wcale nie jest tak wspaniała i bogata, jak się pozornie wydaje. Łatwo obejrzeć wszystkie dobre seriale, które tam mają i trudno znaleźć nowe, nieznane, równie interesujące.