Muchy to taki zespół, który jak już wychodzi na scenę, a robi to stosunkowo rzadko, nie potrafi z niej zejść. Bardzo doceniam możliwość oglądania ich na żywo, bo to rock and roll w czystej postaci, zawsze w otoczeniu oddanej publiczności doskonale się bawiącej. W piątek, 24 czerwca, Muchy zamykały Fyrtle Festiwal na KontenerART w Poznaniu. Gdy widziałam ich na żywo pół roku temu album Szaroróżowe był jeszcze świeżynką, a koncertowi w Tamie towarzyszyli liczni goście specjalni. Tym razem było inaczej.
Sceniczna energia, choć podobna, też wydawała się inna. Jakby mocniejsza, intensywniejsza, prawdziwsza? Mimo bycia wielką fanką albumu Szaroróżowe, mając porównanie z tym listopadowym koncertem, muszę przyznać, że Muchy wypadają zdecydowanie lepiej w repertuarze z wcześniejszych płyt. Wstępuje w nich inna energia, pojawia się ten zadziorny rockowy feeling przeplatany czasem wręcz punkową energią tłumu. Najnowszy materiał doskonale balansuje set, wprowadzając melodyjność, taneczność, dając chwilę wytchnienia. Być może to tylko moje odczucie, może nawet złudzenie, ale Michał Wiraszko zdaje się być bardziej emocjonalny w utworach z albumu Terroromans czy Notoryczni debiutanci, a połączenie energii tamtych piosenek z tą nostalgią tworzy mieszankę wybuchową.


Trochę trudno uwierzyć, że w tym roku Muchy będą obchodziły 18-te urodziny. Tą sceniczną pełnoletność po nich widać, nawet jeśli nie wszyscy aktualni członkowie Much są w zespole od początku. Fascynujące jest natomiast coś innego, pewna legenda towarzysząca temu zespołowi, która sprawia, że na ich koncerty przychodzą ludzie w naprawdę różnym wieku. Myślę, że niewiele zespołów w naszym kraju może pochwalić się tak dobrym PR-em, zbudowanym w gruncie rzeczy na poczcie pantoflowej i poleceniach znajomych. To jest to, czego Muchom naprawdę można szczerze zazdrościć, bo ich publiczność to ludzie nie chwytający po byle co.


Podczas koncertu na KontenerART pojawiły się oczywiście utwory z najnowszej płyty – 22 godziny, Psy Miłości, Guliwer czy Lato 2010, ale to nie one wywoływały w zebranym tłumnie najwięcej emocji. Szaleństwo zaczynało się zawsze na dźwięk tych mocno osadzonych na gitarach utworów mających kilkanaście lat – Notoryczni debiutanci, ’93, Przesilenie, Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę czy Miasto Doznań. W tłum, niezależnie od wieku wstępowała ta studencka energia, znana z imprez w akademikach czy małych klubowych koncertów, gdzie na scenie szaleją koledzy z roku. Fantastycznie się to ogląda! Naprawdę nieliczni artyści potrafią zrobić ze swoich fanów przyjaciół i wytworzyć tak piękną muzyczną więź. Aż trudno sobie wyobrazić, że nie tak dawno temu zabrano, odebrano nam wręcz możliwość takiego przeżywania i doświadczania muzyki. Pod gołym niebem, z piaskiem pod stopami, z sąsiadami i przyjaciółmi…


W to lato wszystko wraca do normalności, czymkolwiek ona teraz jest. Gorące letnie powietrze chłonie melodie, dźwięki, emocje. Koncert Much, oczywiście poprzez kontrast z niedawnym koncertem Kings of Leon we Wrocławiu, przypomniał mi, jak cudownie są takie małe, kameralne, ale energicznie i emocjonalnie potężne koncerty. Pokazał, o czym akurat pisałam w relacji z koncertu Kings of Leon, że wielkie produkcje, telebimy, confetti i piłki naprawdę niewiele znaczą, gdy ze sceny nie leje się pasja, talent i miłość do tego, co się robi. Cieszę się, że regularnie udaje mi się przeżywać muzyczne emocje z Muchami. Niewątpliwie smakują tak dobrze dlatego, że nie są zbyt częste. Panowie, do następnego. Odliczanie czas zacząć!

