Jestem za młoda. Przesłuchałam w życiu za mało płyt. Poznałam za mało dźwięków i to jest powód, dla którego wciąż nie potrafię zrozumieć, dlatego miliony ludzi na całym świecie musiały w piątek kupić trzeci studyjny krążek Adele. Co takiego ma w sobie ta dziewczyna, że cały świat staje dla niej na głowie? I dlaczego mój nie stanął?
Nie wiem, czy ktokolwiek zna odpowiedź na to pierwsze pytanie. Może ona sama też zachodzi w głowę, jak to możliwe, że nie troszcząc się o obecność w mediach, wiodąc spokojne życie z dala od rozgłosu, nie komentując żadnych doniesień z prywatnego życia, potrafi przekonać tak duże grono osób do kupienia płyty w zaledwie dobę od premiery. Bez uprzedniego przesłuchania i bez półrocznej promocji przekonującej, że kupienie 25 to najlepsza decyzja, jaką można podjąć w 2015 roku.
Smutek i nostalgia
Czy każdy wielki artysta musi być przepełniony smutkiem? Chodząc po ulicy, udzielając wywiadów Adele tryska entuzjazmem, wyraźnie widać, że cieszy ją powrót do pracy i chyba nawet trochę się za tym zamieszaniem stęskniła. W tym duchu włączam 25 i czekam, aż pojawi się piosenka radosna, o powrotach z pozytywnym feelingiem. Ale na próżno takiej szukać, bo jest to album smutny, refleksyjny, nostalgiczny, na którym iskierki nadziei mocno się schowały. Przykryło je pianino, zdecydowanie dominujące na płycie, i głos Adele. Piękny, mocny, poruszający.
Nie powiem, żebym nie lubiła tego rodzaju płyt. Pierwiastek depresyjny mam mocno rozwinięty, więc zasłuchiwanie się w smutne piosenki i oglądanie krwawych filmów wypełnia moje wolne chwile, ale 25 raczej nie będzie płytą, którą będę odpalała często. Znalazłam cztery piosenki, do których chętnie wrócę i ich będę się trzymała. Przynajmniej na razie.
Małe niespodzianki
Pamiętam, że gdy w wakacje publikowałam tekst o potencjalnej nowej piosence Adele stworzonej wspólnie z Ryanem Tedderem byłam nią mocno podekscytowana. Okazało się, że słusznie, bo Remedy stało się pierwszą piosenką z tej płyty, która zwróciła moją uwagę. I to jeszcze zanim sprawdziłam, kto jest jej autorem. Obwiniam o tę fascynację początkowe partie fortepianu, które wyróżniają ją na tyle innych utworów. Przypuszczam, że melodia zwróciłaby moją uwagę bez względu na to, kto podłożył do niej słowa. Ma w sobie te malutkie radosne iskierki, których szukałam.
Drugą na liście wartych uwagi jest River Lea, najmocniej wyróżniająca się na tle całej płyty piosenka. Intryguje tytułem, brzmieniem, które już nie jest oparte na surowym brzmieniu fortepianu, oraz tekstem. Rzeczywiście jest tak, że 25 przepełnione jest balladami, w których pierwsze skrzypce grają klawisze i to może stać się nudne. Tylko w nielicznych piosenkach mamy urozmaicenia w postaci delikatnej elektroniki albo instrumentów smyczkowych. Tutaj się zadziało!
Głos Adele pasował idealnie do filmu o Jamesie Bondzie, ale pasowałby też idealnie do filmu z lat 60. Próbkę tego, jaka magia mogłaby się zadziać jest piosenka Million Years Ago. Dla mnie jest drugim intrygującym utworem. Tym razem również zrezygnowano ze stawiania fortepianu na pierwszym planie i zastąpiono go gitarą. A ta w połączeniu z tekstem i głosem Adele stworzyła coś magicznego. Brakuje tylko lekko przydymionego klubu, tańczących par i mikrofonu starego typu. Zaraz okaże się, że nie lubię pianina, fortepianu i klawiszy… To nie tak. Lubię, ale w umiarze, a nie nadmiarze.
Słuchanie 25 zaczęłam od końca. Przypadkiem, nie celowo. Tak trafiłam na Sweet Devotion, które szybko okazało się być jedną z czterech piosenek wartych uwagi i powrotów. Mogę się mylić, ale to chyba jedna jedyna piosenka z tej płyty, w której tak wyraźnie słychać partie perkusji. To kolejny dowód potwierdzający, że na 25 króluje fortepian. Sweet Devotion może pochwalić się bogatszym wachlarzem instrumentów, podobnie, jak choćby wspomniane wyżej Remedy. Dobrze, że ta piosenka zamyka płytę.
25 to płyta, której dobrze się słucha. Płyta spójna, przy której można się zrelaksować, odpocząć, zebrać myśli a nawet pozwolić sobie na chwilę zadumy. Album zdecydowanie dla osób, które w muzyce poszukują nie tylko materiału do rozrywki, ale formy uzewnętrzniania uczuć, których często nie potrafimy opisać własnymi słowami. Umiejętność tworzenia klimatu, tej wspominanej już przeze mnie refleksji i nostalgii, to duża broń w rękach Adele. Broń wręcz masowa.
Kultura wyższa?
Coś w tym jest, że Adele wprowadza do radia bardziej wyrafinowane, wyróżniające się w zgiełku dźwięki. Raczy słuchacza tekstem, który ma opowiadać historie, i który jest mocno eksponowany, nie przesadza z ozdobnikami i raczej stawia na prostotę. Raczej, bo nie jest to reguła, ale wszelkie od niej odstępstwa są smaczne i wyważone. Jest to ogromny plus, bo to sztuka, która nie każdemu się udaje – zwłaszcza, gdy album ma wielu współautorów, a nie jest pisany przez jedną, lub dwie osoby zamknięte ze sobą w studiu przez dwa tygodnie.
Od premiery płyty minęły zaledwie dwa dni, a w sieci już zdążyła przelać się fala rozbieżnych opinii na jej temat. Dla jednych sposób prowadzenia przez Adele głosu to przerost wycia nad treścią. Dla innych to wielki głos i właśnie w tych słowach go określają tłumacząc, że głos jest synonimem jakości.
Fakt jest taki, że miliony ludzi na całym świecie chcą wspierać taki rodzaj muzycznej autentyczności, z przemyślanie dobraną aranżacją, która nawet jeśli jest wspierana studyjnymi spulchniaczami, wciąż brzmi żywo i szczerze. Mają dość powtarzających się brzmień, piosenek nieopowiadających o niczym i bazujących na starym, spranym beacie. Tylko pytanie, czy to oznacza, że chcieliby większej dawki ballad o raczej melancholijnym zabarwieniu? Tego nie byłabym taka pewna, ale wierzę, że mocny głos i żywe instrumenty wciąż kojarzą się z czymś lepszym, godniejszym uwagi.
Adele jak Afrodyzjak
Eksperci doszli już kiedyś do punktu, w którym zachodzili w głowę chcąc udowodnić, że w piosenkach Adele kryje się tajemniczy bazyliszek, jakiś rodzaj afrodyzjaku dla ludzkich uszu, który każe nam uwielbiać dźwięki przez wyśpiewywane. Szczerze mnie to rozbawiło, bo w XXI wieku stanęliśmy w sytuacji, w której muzyczną popularność i wysoką sprzedaż płyt tłumaczymy nieuczciwymi zagraniami na psychice. Świat oszalał, ale trzeba przyznać, że Adele wraca na rynek w idealnym momencie.
Kilkuletnia dominacja Taylor Swift, co mnie osobiście w ogóle nie przeszkadza, stała się już trochę nudna. Radia potrzebują nowej, świeżej muzyki, która stanie się przeciwieństwem popowych przebojów Taylor. To wszystko w myśl muzycznego oczyszczenia, które po fascynującym popowym przeobrażeniu się Swift, które swoją drogą wciąż okupuje pierwszą 30 list sprzedaży w Stanach Zjednoczonych, musi obmyć się czystością przekazu Adele. Musimy znów zasłuchać się w tekst, emocje, poszukać głębszego przesłania i na chwilę się zastanowić. I tak w sumie to jest to piękne.