Mnogość nowości od Biffy Clyro w przeciągu tak naprawdę roku to niespełnione marzenie fanów bardzo wielu artystów, którzy wydają płyty co trzy, cztery lata. Mimo że zaczęłam słuchać Biffy Clyro w 2009 roku, gdy ukazał się album Only Revolutions, nadal czuję się początkującym fanem, który pochłania wszystko co wydadzą i nie jest przesadnie krytyczny. Z końcem października Szkoci wydali The Myth of the Happily Ever After, młodszą siostrę A Celebration of Endings z sierpnia 2020 roku. Od tamtej pory nie przestaję słuchać tej płyty.
Określenie młodsza siostra nie jest przypadkowe, bo materiał wydany na The Myth of the Happily Ever After między innymi utwory skomponowane w trakcie prac nad poprzednim krążkiem. Sam zespół przyznaje, że płytę należy traktować właśnie jako drugą część poprzedniego albumu, do czego nawiązują choćby grafiki promujące czy sama okładka. Co ciekawe, odrzucone czy niedokończone pierwotnie utwory brzmią soczyściej, agresywniej, ale nie brakuje im tego charakterystycznego już dla Biffy Clyro romansu z elektroniką (Errors in The History of God). Płyta jest różnorodna, momentami eksperymentalna (Haru Urara), możliwe że z perspektywy czasu okaże się lepsza od poprzedniczki.
Album otwiera wręcz balladowe DumDum, z majaczącym w tle instrumentami i narastającym z każdą sekundą napięciem, które wcale nie przeradza się szybki utwór, a do końca spokojnie wprowadza w klimat płyty. Ponoć zespół inspirował się emocjami, jakie towarzyszyły mu podczas lockdownu. To był dla Biffy Clyro czasem rezygnacji z trasy koncertowej promującej A Celebration of Endings, więc pandemia odebrała chłopakom możliwość koncertowego przeżywania nowych utworów, nieodzownego elementu premiery każdej płyty. A ponieważ Biffy Clyro jest zespołem typowo koncertowym, było to doświadczenie, które zaowocowało nowym albumem. Wszak czymś trzeba się było zająć, prawda?
Ten spokój z pierwszego utworu nie trwa długo, bo kolejne na trackliście czeka A Hunger In Your Haunt, jakie opisałabym dwoma słowami: Biffy Clyro. Jeszcze energiczniej jest w Denier, które w refrenach zwalnia, żeby stać się bardzo melodyjnym utworem. A jeśli ktoś ma ochotę na akustycznie brzmiących Szkotów to polecam Holy Water, przez minutę skupione wokół wokalu i właśnie gitary, pod koniec wybuchające feerią dźwięków i emocji. Za jeden z najciekawszych utworów uważam natomiast Witch’s Cup, numer bardzo bogaty muzycznie, z taką mnogością, że spokojnie mógłby startować w konkursie na piosenkę soundtrackową. Od zawsze uwielbiałam zmiany tempa w muzyce, więc słysząc to, co dzieje się w Witch’s Cup nie mogłam się nie zakochać.
Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty wciąż zastanawiam się, czy Existed jest piosenką zamykającą album, a Slurpy Slurpy Sleep Sleep to outro, czy to tylko moje rozumienie tego albumu. Existed jest chyba jedną z najpiękniejszych ballad, jakie Biffy Clyro opublikowali. Jest przejmująca, jest smutna, ale w tym smutku ukryta jest też radość. Mostek przypomina mi natomiast uwielbiany przeze mnie album Balance, Not Symmetry, który Panowie nagrali jako soundtrack do filmu. Slurpy Slurpy Sleep Sleep jest za to takim ciosem prosto w twarz, połączeniem elektronicznych brzmień z perkusją i elektrycznymi gitarami, agresywnym wokalem Simona, który śpiewa o tym, żeby nie tracić życia na nienawiść. Brzmi to pompatycznie, wiem, ale mówi też wiele o świecie.
Nie wiem, czy The Myth of the Happily Ever After znajdzie się na mojej liście najlepszych płyt 2021 roku – konkurencja jest duża i zdaje się nie mieć końca, ale niezależnie od tego muszę w 2022 roku spotkać się z Biffy Clyro na koncercie. Panowie zagrają 18 lutego w Warszawie. Będzie to okazja do tego, żeby poczuć na własnej skórze emocjonalność i energię tego zespołu.