Trudno mi uwierzyć, że od premiery albumu reputation Taylor Swift minęły już dwa lata. Do dziś jest to najbardziej inna płyta w jej katalogu, a album Lover to raczej dowód na to, że Swift przeprosiła się z przeszłością i pogodziła z teraźniejszością. Nowa płyta nie jest rewolucyjna, nie jest tak dobra i zaskakująca, jak wydany w 2014 roku album 1989. Lover to płyta momentami naprawdę interesująca, momentami męcząca, a w większości na wskroś przewidywalna. To album, który nie zaskakuje, nie zachwyca, ale też nie jest rozczarowaniem. Czy to płyta, którą Taylor pokazuje, że po kilku latach dominacji nic już nie musi?
Nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że Taylor Swift wyznaczała trendy. Z pewnością przyczyniła się do szerszej obecności muzyki country na światowych listach przebojów. Jednocześnie jej popularność sprawiła, że w pewnym momencie definicja muzyki country stała się bardzo płynna. W końcu to ona potrafiła otrzymać nagrodę na imprezie dla twórców muzyki country, gdy wydała album popowy.
Można Taylor lubić, można lubić jej wizerunek i muzykę, można jej nie lubić, a jej sposób bycia może drażnić. Trzeba się z nią jednak liczyć, słuchać jej płyt i analizować ruchy marketingowe, żeby wiedzieć, na czym stoi współczesny rynek muzyki rozrywkowej. Z pozycji Swift ma się świetnie, a ona sama nie zamierza oddać pałeczki liderki amerykańskich list popularności (i zarobków).
Zamów nowy album Taylor Swift na CD – tutaj.
Przesłuchałam Lover naprawdę dokładnie i po tygodniu od premiery nie potrafię pozbyć się wrażenia, że swoją najlepszą płytę Taylor ma już na koncie. To album 1989, który zrobił z niej najpopularniejszą popową wokalistkę na świecie i to naprawdę w pełni zasłużenie. Cieszę się, że podczas promocji tamtej płyty udało mi się zobaczyć Swift na żywo. Dzięki temu w pełni zrozumiałam jej fenomen.
Nowa płyta to nie jest nowe otwarcie, którym miał być album reputation. To powrót do przeszłości, melodyjnego grania opartego na gitarach akustycznych i fortepianie, które od zawsze były jej bliskie, ale to też płyta dopasowana do panującej mody. Tej przeklętej mody na komputerowe beaty wplatane do kompozycji, które niewiele wnoszą, ale wiele psują. Paradoks polega na tym, że chociaż chciałabym, żeby Taylor mnie zaskoczyła, elektroniczne wstawki do mnie nie przemawiają.
Piosenki z albumu Lover podzielilibyśmy na trzy kategorie – ciekawych utworów, męczących utworów oraz utworów, które niczym się nie wyróżniają i mogłyby trafić na płytę wielu innych artystek. Niestety Swift wpadła we własne sidła i wrzuciła na Lover kilka utworów, które brzmią zbyt podobnie, zbyt powtarzalnie. Gdy słucham Afterglow mam wrażenie, że chwilę wcześniej była taka sama piosenka, a słuchając Miss Americana & the Heartbreak Prince zastanawiam się, czy Swift już kiedyś nie wydała tej piosenki.
Byłam ciekawa tego albumu przede wszystkim ze względu na to, że Taylor ponownie współpracowała z Jackiem Antonoffem. Przy 1989 wykonali wspólnie kawał świetnej roboty, przy Lover częściowo też, chociaż najciekawsza piosenka z płyty nie jest efektem ich spotkania. A szkoda!
Pierwsza rzecz, na jaką zwróciłam uwagę patrząc na tracklistę albumu to umieszczenie singli – Me! oraz You Need To Calm Down przy końcu płyty. Po przesłuchaniu całości dochodzę do wniosku, że Me! powinno co najwyżej zostać bonusem na płycie, na pewno nie zasługiwało na bycie pierwszym singlem. Tak naprawdę dopiero The Archer pokazało prawdziwe oblicze tego albumu, na którym dominują spokojne, melodyjne, ale jednak liryczne utwory. To taki powrót Swift do korzeni. Wrażliwości, którą zaskarbiła sobie serca (najpierw) Amerykanów.
Dla mnie Lover mogłoby składać się z 10 utworów i wówczas byłaby to rewelacyjna płyta. Taylor wydała ich 18, z czego kilka wypełnia ten album niekoniecznie dodając mu wartości. Na pewno moim faworytem, możliwe że jedną z najlepszych piosenek w całym jej dorobku jest utwór It’s Nice To Have a Friend. Myślę, że wszystkim widzom serialu Big Little Lies ta piosenka kojarzy się właśnie z tym serialem – utwór ma bardzo podobny klimat do utworu Michaela Kiwanuka. Mnie urzekł od pierwszego przesłuchania, a partia trąbki sprawia, że całość brzmi jeszcze lepiej!
Drugim rewelacyjnym utworem jest The Archer, który jest świetnym potwierdzeniem teorii, że pisać proste piosenki trzeba umieć. Miło, że Taylor o tym pamięta, ale mimo to wrzuciła na album The Man z okropnym beatem. W przypadku tej piosenki podoba mi się natomiast tekst, więc na upartego też zdecydowałabym się ją wydać.
Chętnie wracam też do Cruel Summer, w którym nie sposób nie zwrócić uwagi na wokal Taylor pod koniec utworu. Oto mój dowód na to, że któregoś dnia Swift wyda rockową płytę! Lubię też Paper Rings, które mimo swojej infantylności przypomina mi album 1989 i myślę, że pasowałoby na tamten krążek. Na Lover są jeszcze dwie inne piosenki, które przypominają mi stare krążki Taylor – Death by a Thousand Cuts i Soon You’ll Get Better, z czego ta pierwsza ma rewelacyjny początek! Listę tych dobrych utworów zamknęłabym piosenką False God, według mnie idealnie pokazującej styl Jacka Antonoffa. W ciemno rozpoznałabym, że to jego dzieło.
W ostatnich latach mój największy problem z nowymi płytami polega na tym, że po napisaniu recenzji już do nich nie wracam. Jeśli zdarza mi się wrócić do jakiejś płyty to uznaję, że to naprawdę rewelacyjny krążek. Czas pokaże, czy będę wracała do Lover – do reputation nie wracam. Na pewno to płyta, do której miło będzie się wracało, bo ma w sobie przyjemny luz, dużo melancholii i chociaż brzmi bardziej jak wakacyjny krążek, myślę że będzie się świetnie sprawdzała w jesienne i zimowe wieczory.
Nie wyobrażam sobie natomiast tych piosenek na wielkich stadionowych koncertach, do których repertuar z reputation i 1989 idealnie pasował. Nowe piosenki nadają się do kameralnej oprawy, więc czas, żeby Taylor porzuciła próby taneczne i skupiła się na śpiewaniu. Wróciła do klasycznych koncertów, bez zbędnych choreografii i silenia się na wielkie popowe show, które nie wychodzi jej rewelacyjnie. Na koncercie trasy 1989 bawiłam się świetnie, ale oglądając zapis koncertu z reputation tour nie widziałam nic poza przećwiczonymi układami i gestami.
Przeczytaj też: Taylor Swift – reputation. Najbardziej inna płyta w jej katalogu
Odpowiadając na pytanie ze wstępu: Lover to płyta, którą Taylor Swift pokazuje, że już nic nie musi. Następca 1989 musiał być petardą, jeśli nie brzmieniową to przynajmniej pod względem tekstów i tego, co Swift chciała na nim powiedzieć. Miał zaskoczyć, miał być zerwaniem z pewnym wizerunkiem i taki właśnie był. Lover to natomiast dwa w jednym – stara Taylor wróciła, ale wracając spotkała nową.