W Sylwestra postanowiłam, że rok 2022 będzie dla mnie czasem, który spędzę na koncertach artystów, których zawsze chciałam zobaczyć na żywo, a do tej pory nie miałam okazji. Kupiłam wtedy bilety na koncerty The Killers i Amy Macdonald w Wiedniu – drugi został finalnie odwołany, a na mailu wciąż czekał bilet na Kings of Leon. Chciałam pojeździć trochę po Europie, dokładnie tak jak przed pandemią i doświadczyć na żywo muzyki artystów, którzy nie przyjeżdzają do kraju nad Wisła czy miasta nad Wartą. Sasha Alex Sloan jest jedną z nich. W czwartek, 6 października zagrała w klubie Lido w Berlinie i właśnie dla niej wybrałam się na krótki wyjazd do stolicy Niemiec.
Sasha promuje w Europie wydany w tym roku album I Blame The World i gra małe koncerty w kilku miastach Starego Kontynentu. Najwięcej oczywiście na Wyspach, ale stary ląd doczekał się koncertów w Paryżu, Amsterdamie czy właśnie w Berlinie. Trasa jest skromna, obiekty jeszcze skromniejsze i tak naprawdę niewiele wskazuje na to, żeby Sasha miała choćby plan na to, żeby podbijać większe sceny. Do Europy przyjechała zdaje się, że drugi raz w karierze i bardzo się cieszę, że przy tej drugiej okazji mogłam posłuchać jej na żywo. Nie tylko dlatego, że czuję, że prędko się po tej stronie świata nie znajdzie. Cieszę się przede wszystkim dlatego, że mogłam usłyszeć na żywo utwory z poprzednich wydawnictw i najnowszej płyty, przekonać się, że Sasha Alex Sloan jest tą przysłowiową sad girl również podczas koncertów.
A ten odbył się w malutkim, skromnym Lido, które zgromadziło kilka setek fanów. Na stoliku z merchem, równie skromnym co klub, szybko zabrakło koszulek, a w tłumie można było wypatrzeć nastolatki, których rodzice podpierali ściany i wiernych fanów, którzy nie potrafili ukryć ekscytacji. Ci ostatni śpiewali z Sashą każdy utwór, a ci pierwsi wychodzili z koncertu ze łzami w oczach, ewidentnie czując, że spełnili marzenie. Z jakimi odczuciami wychodziłam ja?
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy Sasha wyszła na scenę brzmiała: ależ ona jest ładna! Nie są to raczej słowa, które powinny zaczynać relację z koncertu, a uroda to kwestia gustu, ale naprawdę pomyślałam, że na scenę weszła śliczna dziewczyna. Koncert rozpoczął się od zmyślnego, ale też zabawnego intro, na którym jeden z muzyków przy pomocy modulatora głosu zapowiadał piosenkarkę. Ciekawy efekt, inny od klasycznego muzycznego intro. Ona sama wyszła na scenę z tytułowym utworem z nowej płyty, czyli I Blame The World i od pierwszych dźwięków zwróciłam uwagę na barwę głosu – niższą i głębszą niż na studyjnych albumach. Przed moment myślałam, że to może nałożone na wokal efekty sprawiają, że ten głos brzmi pełniej, ale było tak niezależnie od utworu, nawet podczas akustycznego Too Sad to Cry Sasha brzmiała ciekawej niż na albumach.
Jeszcze przed koncertem poinformowała na Instagramie, że zmaga się z problemami głosowymi i liczy na wokalne wsparcie fanów podczas koncertu. W jego trakcie wspomniała o tym dwukrotnie, ale im bardziej wchodziła w koncert, tym mniej było słychać, że czuje dyskomfort. Jedyne co mnie zastanawia to to, czy w normalnych okolicznościach również mówiłaby tak niewiele, czy mniej miejsca na pogaduszki wynikało z chęci skupienia się na tym, co tego wieczora było najważniejsze – muzyce i śpiewaniu. Kilku żartów, interakcji z publicznością czy opowieści mimo wszystko nie zabrakło. Nawet podczas wykonywanych utworów zdarzało jej się dodawać didaskalia do tekstów – było tak choćby w utworze Adult, a utwór At least I look cool zaśpiewała z pomocą jednej z fanek, przy chórze złożonym z gardeł wszystkich obecnych w Lido.
W setliście nie zabrakło jednej z moich ulubionych utworów Sloan, Is It Just Me?, której swego czasu słuchałam tak często, że aż sama się przeraziłam. Fani jej pierwszych nagrań, a ci mam wrażenie, że byli w przewadze, mieli prawo czuć się szczęśliwi, bo setlista składała się w połowie z nowych, a w połowie ze starych utworów. Nie mogło zabraknąć najpopularniejszego Dancing with your Ghost zagranego na bis wraz z Older, Thoughts które rozbrzmiało zaraz na początku, Keep On, Lie czy Runaway. Łącznie Sasha wspólnie z zespołem złożonym z dwóch muzyków zaprezentowała 18 kompozycji i grała przed nieco ponad godzinę. Nie był to długo koncert, ale przy tej liczbie utworów nie czułam, że coś pominięto i z czegoś zrezygnowano. Z pewnością kilka solówek czy dorzucenie intro lub outro wydłużyłoby set, ale prawdą jest, że w muzyce Sloan chodzi przede wszystkim o teksty. Ta dziewczyna opowiada historie, o czym pisałam w recenzjach płyt – tu i tu – i właśnie tak było w Berlinie. Mimo niedyspozycji dała doskonały koncert, mi przypominający magię malutkich klubów i dusznych sal koncertowych.
Trochę przesiąkłam dużymi produkcjami, stadionowymi czy halowymi koncertami i mimo że tęsknię za produkcjami pokroju tych, które ma Katy Perry, P!nk czy zespołu Metallica, możliwość uczestniczenia w tak malutkim koncercie artystki, która przyjeżdża z drugiego końca świata doceniam równie mocno, co popisy realizacyjne wielkich ekip. Mam świadomość, że drugi taki koncert Sloan się nie powtórzy, że może wrócić do Europy popularniejsza albo nie wrócić zbyt prędko.