Istnieje wiele sposobów, na jakie można spędzić ostatni weekend wakacji – nawet jeśli tak owych się nie praktykuje, ale trudno mi myśleć o innym niż pójście na plenerowy koncert. Zwłaszcza, gdy aura nie sprzyja siedzeniu w domu, a pod skórą odczuwa się niedosyt koncertowych wrażeń z tak zwanego sezonu letniego. W sobotę w Parku Starego Browaru, już niemalże po raz ostatni w tym sezonie, rozbrzmiały Letnie Brzmienia. Na scenie zameldował się Mrozu, jeden z królów tegorocznych wakacji.
W tym ostatnim zdaniu nie ma przesady, bo patrząc na liczbę koncertów Mroza z ostatnich trzech miesięcy wydaje mi się, że tylko bardziej zapracowany był Ralph Kaminski. On zagrał chyba w każdym mieście, miasteczku i w każdej wsi w naszym kraju, odwiedził każdy festiwal i aż się dziwię, że pomiędzy nie wymyślił własnego. Panowie mają wspaniałą koncertową passę, w przypadku Mroza w pełni zasłużoną i idealnie oddającą klimat albumu Złote bloki. Płyta ukazała się 1 kwietnia i wtedy wydawała się dobrze pasować do wiosennych dni. Z upływem miesięcy okazało się, że do lata pasuje równie doskonale, a jesienią i zimą będzie pewnie ścieżką dźwiękową do skąpanych w słońcu wspomnień.
Kto kiedykolwiek był na koncercie Mroza ten wie, że idzie się tam po to, żeby potańczyć, pośpiewać i z radością popatrzeć na zgrany zespół. Jak przez mgłe pamiętam występ na poznańskich Juwenaliach, jeszcze z repertuarem z albumu Zew, gdzie pierwszy raz zerknęłam się na żywo z koncertowym wizerunkiem Mroza. Po koncercie napisałam, że zdał test z zaufania, a po czterech latach mogę potwierdzić, że kredyt również spłacił. Złote bloki na żywo to przede wszystkim świetna zabawa będąca połączeniem dobrego popu z rockiem, jazzem, bluesem, który w wersji live nie odbiega od wersji albumowych. To olbrzymi plus, bo oceniana wysoko płyta mogłaby stracić w zderzeniu z rzeczywistością. Rozpoczynający set Betonowy las idealnie wprowadza w klimat koncertu będącego powieścią o marzeniach, oczekiwaniach, miłościach, wzlotach i upadkach życia w betonowej dżungli.
Nie muszę pewnie pisać, ale to zrobię, że singlowa Aura wciąż elektryzuje i razem z utworem Napad wydaje się być jedną z najlepszych koncertowych propozycji Mroza. Bezustannie zastanawia mnie, dlaczego Galacticos nie wypada na żywo tak solidnie i elektryzująco jak się zawsze spodziewam i kiedy ludziom znudzi się Jak nie my to kto. Paradoks tego przeboju polega na tym, że o ile wprowadził Mroza do ekstraklasy polskich artystów, na tle utworów wydanych później na albumach Zew czy Aura wypada blado i czuć, że był jednym z pierwszych utrzymanych w stylistyce, jaką Mrozu rozwinął i z której stworzył swój znak rozpoznawczy.
W relacji z marcowego koncertu napisałam, że „wyczekuję informacji, że Mrozu zabiera kolegów z zespołu na tzw. halową trasę, bo nie tylko zasługuje na większe sceny, ale przede wszystkim udźwignie to koncertowo”. Wciąż na to czekam, ale po usłyszeniu tego samego setu po raz trzeci w tym roku – oprócz marcowego koncertu byłam też na występie podczas Edison Festival – zrozumiałam, że do halowych tras jeszcze kilka kroków należy wykonać. Przede wszystkim postarać się, żeby koncert trwał więcej niż siedemdziesiąt pięć minut.
Set się zaczyna, błyskawicznie pojawiają się przeboje, bo trudno żeby było inaczej, jeśli ma się ich tyle, później zwalnia, równie szybko pojawia się bis i muzycy schodzą ze sceny. Pozostaje olbrzymi niedosyt, bo nie dość, że Mrozu ma na koncie przynajmniej trzy płyty, z których utwory mógłby chcieć grać – Zew, Aura, Złote bloki – to jeszcze dochodzi poczucie, że liczyło się na dłuższą zabawę przy świetnej muzyce. 16 utworów o radiowej długości kończy się błyskawicznie, co mam wrażenie czuje się jeszcze bardziej, gdy słyszy się ten sam zestaw po raz kolejny. Czy to zarzut? Tak, ale też komplement, bo zabawa jest przednia!
Innym krokiem do wykonania jest zachęcenie większej grupy osób, żeby na koncerty Mroza przyszła. Tutaj kawał dobrej roboty wykonano w wakacje, patrząc na frekwencję poznańskiego koncertu i szał, jaki wywołał koncert na Edison Festival, grono fanów powiększa się z imprezy na imprezę. Halowe koncerty są więc w zasięgu ręki, ale nie wydarzą się tej jesieni, o czym artysta mówił ze sceny zapraszając na klubową trasę. Pozostaje czerpać radość z klubowych, na których Mrozu z pewnością nie zawiedzie – to jego czas i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Może albo polecieć wysoko albo zatrzymać się na stałym poziomie, co biorąc pod uwagę oddaną rzeszę fanów wcale nie byłoby złe.