Młody Polak z trzema solowymi albumami w dyskografii i rozpiską wyprzedanych koncertów w największych halach koncertowych w kraju brzmi niecodziennie. Z dumną powtarza się, że czterokrotnie wyprzedało się warszawski Torwar. To przecież maks dla dużej grupy zagranicznych artystów odwiedzających Polskę raz na kilka lat. Dawid Podsiadło i jego Małomiasteczkowa Trasa dotarli do Wrocławia. W tym roku to najgłośniej komentowana trasa koncertowa polskiego artysty, a ponieważ słucham płyt Dawida, dałam się zapiąć w papierową opaskę z jego twarzą i poszłam sprawdzić, co przygotowano.
Był to drugi koncert tej trasy i zarazem pierwszy we wrocławskiej Hali Stulecia, do której Małomiasteczkowa Trasa wraca 20 listopada. Biletów już nie ma, więc ten tekst nie będzie zachęcał do ich zakupu. Chociaż, przypomniałam sobie, że wciąż można licytować Złote Bilety na każdy z koncertów, a więc nadal możesz stać się częścią tego wydarzenia. I dodatkowo wesprzeć szczytny cel. Po szczegóły odsyłam tutaj.
Ostatni raz byłam w Hali Stulecia dwa lata temu, na koncercie Within Temptation. Czy robi na mnie wrażenie fakt, że taki obiekt udało się wyprzedać polskiemu artyście z tzw. młodego pokolenia? Nie, zupełnie nie! Doceniam spryt, pomysłowość i odwagę jego ekipy, która doskonale przemyślała, jak zorganizować Małomiasteczkową Trasę i jak zrobić z tego wydarzenie roku. Doceniam, że wykorzystali moment powrotu Dawida i rozniecili w tysiącach Polaków chęć bycia częścią tego powrotu. Nie można jednak udawać, że to zrobiło się samo, nagle i niespodziewanie.
Wielkość hal, w których teraz, przez najbliższe tygodnie, będzie grał Dawid to zwieńczenie tych kilku lat, które Podsiadło spędził promując swoją muzykę, koncertując i wyrabiając sobie markę. Ja widziałam Dawida na różnych scenach, tych mniejszych i tych większych. Solo i z zespołem Curly Heads, z którym w sytuacji koncertowej tworzyła się zupełnie inna energia niż ta z solowych koncertów Dawida. Nigdy nie ukrywałam, że najbardziej czekam na nowy album właśnie Curly Heads… To temat na inny tekst.
Album Małomiasteczkowy, być może jeszcze, a może tak już zostanie, nie zdominował mojej playlisty. W całości przesłuchałam go chyba zaledwie dwa razy, w porywach do trzech. Co zabawne, te utwory, które na płycie brzmiały dla mnie jak murowane wymiatacze koncertowe, na koncercie już tak wymiatająco nie brzmiały. A te, które w wersji studyjnej niespecjalnie mnie zachwycały, okazały się dużo ciekawsze. To jest właśnie wielka zaleta koncertów i słuchania muzyki na żywo – piosenki nabierają nowego życia i bardzo często okazuje się, że w wersjach live dostrzegamy coś, czego nie zauważaliśmy (nie usłyszeliśmy) na nagraniach ze studia.
Zacznijmy jednak od początku. Pod Halą Stulecia zjawiłam się zdecydowanie za wcześnie, ale tak się złożyło, że tego dnia we Wrocławiu grał też nasz inny dobry znajomy. O godzinie 19:00 w Imparcie, dokąd wybrał się Kot, występował Al Di Meola. Koncert Podsiadły zaplanowano na 20:30, więc ostatecznie mogłam zobaczyć, jak kolejki ustawiają się przed drzwiami Hali. Wszyscy ładnie równo, w parach czekali na magiczną godzinę. W międzyczasie sponsor strategiczny trasy rozdawał herbatę, kawę i gorąca czekoladę, czym przekonał mnie do siebie o wiele bardziej niż całą kampanią reklamową z Dawidem… Gorące napoje rozdawali też po koncercie, co było równie miłe i na pewno będzie się rewelacyjnie sprawdzało w dalszej części trasy, gdy temperatury nie będą już takie wysokie.
Nie jestem mistrzynią w szacowaniu liczby osób stojącej w kolejce, ale jak łatwo się domyślić, większość uczestników koncertu nie przyszła aż dwie godziny przed rozpoczęciem. Kolejka, choć długa i wyglądająca imponująco, szybko weszła do Hali Stulecia, gdzie czekały rozmaite atrakcje. Przede wszystkim kilka stanowisk z jedzeniem. Przyznam, że lekko zgłupiałam widząc te wszystkie hot dogi, ciastka, pączki i piknikową atmosferę. Na wejściu bilet wymieniano na papierową opaskę z datą koncertu, nazwą trasy i zdjęciem Dawida. I tutaj przyznaję, że gdy to zobaczyłam zaczęłam się śmiać. Nigdy, naprawdę nigdy, a trochę tych bransoletek już mam, nie zdarzyło mi się mieć tak bardzo spersonalizowanej opaski. To był jednak dopiero początek niespodzianek.
Od dnia ogłoszenia Małomiasteczkowej Trasy, która początkowo udawała, że będzie nieco mniej obszerna w datach, zastanawiałam się, kto będzie otwierał koncerty Dawida. Wydawało mi się to oczywiste, że trasa po największych halach koncertowych w Polsce, i jak się później okazało w pełni wyprzedana, nie odbędzie się bez supportów. Co prawda, nad czym zawsze ubolewam, supporty to przeważnie przykry obowiązek, a nie możliwość poznania młodych talentów. Mimo wszystko jest to pewna forma umilenia czasu przed głównym koncertem. Po cichu liczyłam, że Małomiasteczkowa Trasa odkryje dla mnie jakąś polską perełkę, którą trudno zobaczyć na żywo, a którą warto mieć na oku.
I tutaj pojawia się trzecia niespodzianka (po hot dogach i opasce z fotką) – oficjalnie nie przewidziano supportów, ale na pół godziny przed 20:30 na dwóch prostokątnych telebimach zawieszonych po prawej i po lewej stronie sceny zmienił się obrazek. Przestały się wyświetlać plansze informacyjne, podziękowania i komunikaty proszące o powstrzymanie się przed rejestrowaniem telefonem komórkowym całego koncertu. Ich miejsce zajął tajemniczy Pan stojący za konsoletą, który coś tam gmerał przy piosenkach Katy Perry i Rihanny. Nie przedstawił się, więc pozostaje dla mnie anonimowy. Przez pół godziny puszczał swoją playlistę, a osoby stojące w tłumie zachodziły w głowę, czy on jest prawdziwy, czy to nagranie z taśmy. I zupełnie mnie to nie dziwi, bo scena była pusta, ciemna i mroczna.
Pana ustawiono w fosie, a konkretnie z boku i tam sobie grał, więc był widoczny tylko dla osób siedzących na trybunach i kilku pierwszych rzędów. Rozwiązanie interesujące i zdecydowanie zapiszę je w pamięci, jako najdziwniejszy support, jaki widziałam w życiu. Zakładam, że na pozostałych koncertach będzie tak samo, ale nie zdziwiłabym się, gdyby to była taka lokalna oferta. Tak czy inaczej, jeśli wybieracie się na Małomiasteczkową Trasę, miejcie oko na prawą stronę fosy.
Po tych zaskoczeniach byłam już gotowa na wszystko. A najbardziej na początek koncertu, bo czas zaczął się trochę dłużyć. Po wejściu do Hali mogłam spokojnie zająć miejsce w pierwszym rzędzie, ale doszłam do wniosku, że ustawię się mniej więcej w połowie płyty, żeby obserwować produkcję koncertu. Trochę się o niej nasłuchałam, więc chciałam sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka, jak o niej mówią.
W tym miejscu muszę coś wyjaśnić, żeby nie było nieporozumień. Bardzo trudno jest mi ocenić produkcję tej trasy, bo wiem, że powinnam być sprawiedliwa. Wiem też, że trudno mi się nią zachwycać, bo oglądanie największych światowych gwiazd na stadionach i w wielkich halach koncertowych Europy niesamowicie podnosi poprzeczkę, rozbudza wyobraźnię i rozpieszcza. Jednocześnie mam świadomość, że jak na polskie standardy Małomiasteczkowa Trasa ma prawo zachwycać produkcją, wywoływać w uczestnikach koncertu bardzo pozytywne odczucia. Stąd też niejako przestrzegam, że mój brak efektu wow wynika z tego, że trochę mnie już koncertowo życie rozpieściło.
Czy były fale?
To kluczowe pytanie, na które muszę odpowiedzieć. Czy Dawid nadal idzie w dobrą stronę? Czy były fale? Czy nie ma fal? Nie będę budować sztucznego napięcia i od razu odpowiem, że tak. Dawid idzie w dobrą stronę i były fale. Na tym mogłaby się zakończyć ta relacja, ale jest jeszcze całe mnóstwo rzeczy, o których warto opowiedzieć!
Trzeba przecież porozmawiać o setliście, która składa się z 21 utworów, a stare piosenki grane są w nowych aranżacjach. Koncert rozpoczyna się singlem Forest, ze zmienionym, bo śpiewanym po polsku refrenem, do którego jeszcze niedawno nie mogłam się przyzwyczaić, ale ostatecznie już mi nie przeszkadza. Później pojawia się No, czyli utwór z debiutanckiego albumu Dawida, a następnie pierwsza partia piosenek z nowej płyty. Fani, którzy już zdążyli polubić nowy album mają szansę wykazać się znajomością tekstów nowych piosenek, bo setlista jest przepełniona premierowym materiałem. Pomiędzy nowe piosenki wpleciono te z dwóch poprzednich płyt Dawida, a także cover zespołu T.Love. Utwór Bóg nie znika z koncertowej setlisty Podsiadły już od lata.
Jednak zanim rozbrzmiał Bóg, pojawiło się kilka innych piosenek, wśród nich Pastempomat. Jedna z najbardziej przeze mnie lubianych piosenek z albumu Annoyance and Disappointment. Do dziś uważam ją za jeden z najlepszych utworów w repertuarze Dawida. Pastempomat dostał drugie życie. Dołączyła do Trójkątów i Kwadratów, które swego czasu też przeszły taki solidny lifting brzmienia. Teraz brzmi, jak zupełnie inna piosenka, z inną energią i chyba musiałabym pójść na wszystkie pozostałe koncerty tej trasy, żeby polubić ją w takiej tanecznej aranżacji. Z Trójkątami i Kwadratami było łatwiej, bo one od początku były jakieś takie… lżejsze.
Wspominając o najlepszych utworach w repertuarze muszę wspomnieć o singlu Nieznajomy, który otrzymał niecodziennie outro. Obecnie występuje wspólnie z fragmentem przeboju Tamagotchi Taconafide. Połączenie jest bardzo ciekawe, bo Nieznajomy to jedna z tych piosenek, które nie dość, że nie nadają się do tańca, to bardzo zachęcają do refleksji i wprowadzają w melancholię. Przełamanie takiego utworu z Tamagotchi wydaje się ryzykowane, ale efekt jest bardzo pozytywny.
Tym, co odróżnia Małomiasteczkową Trasę od poprzednich tras koncertowych Dawida jest bardzo widoczny podział koncertu na akty. Wyznaczają je specjalnie przygotowane nagrania wideo, w których różne osoby opowiadają o miłości. Ich wypowiedzi bywają zabawne, bywają smutne, ale zawsze są wstępem do piosenki, która zabrzmi za chwilę. Tych aktów jest kilka, a jeden z nich to krótka część akustyczna. Dawid zostaje na scenie sam, w towarzystwie fortepianu i setek głosów gotowych pomóc mu, gdyby zapomniał tekstu Nie kłami i Project 19.
Myślę, że podczas koncertów kończących trasę, czyli tych na warszawskim Torwarze, fortepian będzie już większym przyjacielem Dawida i ten segment wypadnie naprawdę bardzo dobrze. We Wrocławiu było nastrojowo i wzruszająco, ale taką formę pewnego one man show trzeba ćwiczyć, więc z każdym kolejnym koncertem będzie to brzmiało jeszcze lepiej.
Po wzruszeniach przyszedł czas na kolejny akt, a ten rozpoczął się od utworu Nie ma fal. Tak naprawdę dopiero po tym koncercie wkręciła mi się ta piosenka, bo wcześniej jakoś udało mi się od niej uciec. Oczywiście jest to jeden z tych koncertowych wymiataczy, na który publiczność reaguje rewelacyjnie, a nogi same rwą się do tańca. Myślałam, że na liście utworów z nowej płyty, które na żywo jeszcze zyskają będzie też Dżins i Trofea. Niestety trochę się myliłam.
Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie natomiast Cantate tutti! Nie byłam przekonana do tej piosenki, zastanawiałam się, jak wypadnie na żywo, ale ostatecznie spodobała mi się bardziej niż Dżins i Trofea. Musiałabym posłuchać ich na żywo jeszcze kilka razy, żeby móc powiedzieć, w czym tkwi problem, ale po wrocławskim koncercie jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że na single promujące album Małomiasteczkowy rzeczywiście wybrano dwie najbardziej się do tego nadające piosenki.
Coraz większymi krokami zbliżał się koniec koncertu, a tłum dookoła mnie coraz częściej domagał się zagrania Małomiasteczkowego. Ten się pojawił, ale jako jedna z trzech piosenek na bis. W tej trójce była jeszcze Matylda, utwór zamykający koncert oraz ponownie Trójkąty i Kwadraty, ale w innej aranżacji. I z inną oprawą. Do każdego z dwudziestu jeden utworów przygotowano oprawę wizualną – światła, animacje, ruchome elementy sceny. Produkcja opierała się głównie na grze świateł i zmieniających swoją pozycję materiałach, na których wyświetlano animacje. Po boku, na prostokątnych telebimach, transmitowany był obraz ze sceny, który skupiał się na poszczególnych członkach zespołu i Dawidzie, a u dołu sceny, trochę jak na sylwestrowej scenie TVNu, wyświetlały się napisy, np. nie ma fal.
Efekty, które narzucano na obraz przekazywany na ekrany przypominały mi te wykorzystywane podczas koncertów Męskiego Grania. Tam nie byłam ich fanką i w tym przypadku też nią nie jestem, bo sprawiają, że najczęściej i tak nie widać, kto jest pokazywany i co robi. A szkoda, bo muzycznie na scenie działo się więcej niż zwykło się dziać na wcześniejszych trasach Dawida.
Moją największą uwagę zwróciła skrzypaczka, która śpiewała też chórki. Po pierwsze bardzo mi się spodobało, że skrzypce stały się częścią aranżacji utworów Dawida, bo wprowadzają zupełnie nowe walory brzmieniowe. To jest taki szlachetny instrument, którego obecność zawsze dodaje uroku. Po drugie Magdalena Laskowska jest niesamowicie charyzmatyczna i trudno oderwać od niej wzrok. Możecie ją kojarzyć z występów m.in. z Ralphem Kamińskim i The Dumplings. Oprócz niej na scenie śpiewają też Agnieszka Bigaj i Julia Kulpa. Koncertowy zespół Dawida przeszedł gruntowaną zmianę, bo do składu dołączył m.in. Jacek Chrzanowski z Heya i Patrick The Pan.
Kilka lat przerwy, powrót i zmieniło się dosłownie wszystko – skład zespołu, aranżacje piosenek, miejsca koncertowe i produkcja koncertu. Przez te kilka dni, które minęły od 4 listopada zastanawiałam się, jak najkrócej odpowiedziałabym na pytanie: jak było? Nie udało mi się wymyślić krótkiej odpowiedzi.
Powiedzenie, że było fajnie, w porządku, okej nie mówi nic. Powiedzenie, że było rewelacyjnie, genialnie i fantastycznie byłoby kłamstwem, bo od momentu wyjścia z Hali Stulecia mam w głowie jedną myśl. I ta myśl pojawia się w mojej głowie nie pierwszy raz, ale pierwszy raz dotyczy Dawida. Fantastycznie jest obserwować, jak ktoś się rozwija, spełnia swoje marzenia, przekonuje do siebie coraz większą grupę ludzi, cieszy się z tego, co robi i jaką formę to przybrało. Spełnia się zawodowo, a w przypadku Dawida zmienia oblicze polskiej muzyki rozrywkowej, podejście do promocji muzyki, promocji koncertów, budowania marki, rozbudza ambicje innych artystów, którzy też chcieliby iść taką drogą.
Wszystko to obserwuje się z wypiekami na twarzy, bo pamięta się, jak ten chłopak grał w poznańskim Eskulapie dla dużo mniejszej grupy fanów. No właśnie. Pamięta się, jak grał w klubach, a koncerty, choć pozbawione miliona świateł i wystrzałowych animacji, były równie dobre. Więc wychodzi człowiek z Hali Stulecia i z jednej strony cieszy się, że jest częścią czyjegoś sukcesu, a z drugiej tęskni za czasami, gdy słuchanie czyjejś muzyki nie było modne, gdy na koncerty przychodziło mniej osób.
Koncert był świetny. Małomiasteczkowa Trasa przygotowana jest wyśmienicie. Pod każdym względem – organizacyjnym i widowiskowym. No, może pomijając tę historię z supportem. Nie żałuję, że poszłam i świetnie się bawiłam, ale zatęskniłam też za starymi czasami.