first_man
Materiały prasowe

Pierwszy człowiek. Gdy świetna obsada to trochę za mało

Pamiętasz tekst z października, w którym wymieniałam filmy, na jakie chciałabym się wybrać do kina tej jesieni? Założyłam wtedy, że zrealizowanie mojego planu ma marne szanse powodzenia i nie myliłam się. Okazuje się, że jeśli jakaś produkcja nie stanie się przebojem w dniu kinowej premiery, później trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby w ogóle trafić ją w repertuarze. Rzutem na taśmę załapałam się w ostatni weekend listopada na pokaz filmu Pierwszy człowiek. Opowieść o Neilu Armstrongu, czyli pierwszym człowieku, który postawił stopę na Księżycu.

Film, poza interesującą historią opartą na faktach miał potencjał na stanie się kinowym przebojem także ze względu na obsadę. W główną rolę wcielił się Ryan Gosling, który nie tak dawno temu zbierał brawa za rolę w La La Land oraz Claire Foy, która większości widzów jest najbardziej znana z roli Królowej Elżbiety II w serialu The Crown. Całość dopełnia Jason Clarke, Kyle Chandler ze wspomnianego przeze mnie niedawno Bloodline oraz Christopher Abbott znany mi z The Sinner i Corey Stoll pojawiający się w licznych serialach, które na przestrzeni lat oglądałam.

I tak oto grupa znanych mi aktorów weszła wspólnie na plan zdjęciowy, aby pod okiem Damiena Chazelle’a opowiedzieć światu jedną z bardziej fascynujących i ekscytujących historii. Opowiedzieć o człowieku, który zrobił wielki krok dla ludzkości, który na przekór wszystkiemu dokonał czegoś, co było ważne nie tylko dla nauki, ale pełniło też rolę pokazu sił potężnego kraju. Mimo że nie czytam recenzji przed obejrzeniem filmu, nie spodziewałam się fajerwerków. Liczba publikacji na temat Pierwszego człowieka znacznie zmalała, gdy film zaczął być dostępny dla zwykłego widza, który nie ogląda filmów w towarzystwie reżyserów i aktorów na mniejszych i większych festiwalach filmowych na świecie.

Po seansie, a w zasadzie już w jego trakcie, doszłam do wniosku, że Pierwszy człowiek to film, o którym można powiedzieć, że świetna obsada to za mało, żeby rozpływać się nad fenomenem. To jedna z tych kinowych opowieści, które przyjemnie się ogląda, które chce się oglądać, ale nie zostają w człowieku na długie lata. I oczywiście nie każda historia musi wryć się nam w głowę, ale gdy oglądasz film biograficzny o Neilu Armstrongu, człowieku legendzie, człowieku którego sukcesu już nikt nigdy nie powtórzy (pierwszym można być przecież tylko raz) to aż błaga się o to, żeby pojawił się zachwyt.

U mnie pojawiły się mieszane uczucia. A to jest najgorsze, bo ani nie mogę napisać, że Pierwszy człowiek mi się nie podobał, ani tym bardziej, że powalił mnie na kolana. Nie lubię takiej obojętności po seansie, lekturze książki czy odsłuchu albumu. Ponoć obojętność to najgorsze uczucie, jakie może nam w takim momencie towarzyszyć. Zgadzam się z tym, bo dużo prościej pisze się jakikolwiek tekst pod wpływem silnego uczucia.

Tak sobie jednak myślę, że być może Pierwszy człowiek nie zachwyca, bo główne postaci nie były specjalnie barwne, a do kina z efektami w postaci szybkich lotów w górę jesteśmy już przyzwyczajeni?

Zarówno Ryanowi jak i Clarie nie zarzucam kiepskiego wejścia w role, braku przygotowania. Nie wydaje mi się też, żeby ich postaci były kiepsko napisane. Mam za to wrażenie, że państwo Armstrong byli po prostu ludźmi, nad którymi nie unosiła się magiczna aura, a właśnie pewnej wyjątkowości się po nich spodziewamy. A przynajmniej ja liczyłam, że Neil to taki szalony wizjoner, pasjonat, świr, wariat. Tymczasem po seansie doszłam do wniosku, że był to raczej człowiek nastawiony na wykonanie zadania, który musi doprowadzić sprawę do końca, jeśli już się jej podjął. Był człowiekiem, który nie pozwalał sobie na częste okazywanie emocji, tłumił je w sobie. Pasjonatem z pewnością był, ale nie w tym porywającym wydaniu, które sprawią, że biegną za Tobą tłumy, a kobiety mdleją na Twój widok.

Być może dlatego scenarzysta zdecydował się zbudować całą opowieść wokół zmarłej córki Armstrongów. Dziewczynka zmarła w wieku zaledwie kilku lat, mimo prób rodziców i lekarzy nie udało się jej uratować. W filmie to zdarzenie stało się punktem wyjścia do chęci zaczęcia wszystkiego od nowa, niejako zapomnienia o przeszłości, choć jak się finalnie okazało, był to motor napędowy dla Neila, który bardzo mocno przeżył tę stratę.

Czy chciał polecieć na Księżyc, bo pokazywał go córce? Czy chciał polecieć na Księżyc, żeby być bliżej niej? A może chciał się tam z nią ostatecznie pożegnać?

Gdzieś trafiłam na informację, że trudno powiedzieć, czy te fragmenty filmu, w których Neil spacerujący po Księżycu wspomina córkę miały w ogóle miejsce. Bardzo możliwe, że po prostu chciano w ten sposób zrobić bardziej poruszający, wzruszający i łapiący za serce film.

Bo Pierwszy człowiek okazał się filmem smutnym. O stracie, o tęsknocie, o niemocy. Nawet ten finalny sukces, czyli dotarcie na Księżyc nie było ukazane, jako wielki triumf Neila. Bardziej jako zadanie wykonane, zrealizowane, które kosztowało zarówno jego, jak i jego rodzinę, oraz przyjaciół, bardzo wiele – starań, wyrzeczeń, zdrowia, nerwów i życia. Przyjaciółmi byli w tym przypadku koledzy z pracy, jednocześnie sąsiedzi, bo NASA zakwaterowała wszystkich uczestników projektu na jednym osiedlu. Spędzali więc razem wolny czas, wspólnie świętowali urodziny, a porażki dotykały ich bardzo osobiście.

Co zwróciło moją uwagę, a nie było mocno wyeksponowane? Wszelkie polityczne aspekty. Byłam ciekawa, czy w filmie pojawi się jakieś odniesienie do okresu zimnej wojny i walki ZSRR z USA w temacie sukcesów w przestrzeni kosmicznej. Pojawiło się ich kilka – były żarciki o Sowietach, wyważone i stonowane, ale jednak się pojawiły. To są oczywiście takie małe dodatki, ale cieszę się, że z nich nie zrezygnowano, bo wtedy ta opowieść byłaby nieautentyczna.

Pierwszy człowiek to nie jest porywający film. Nie odmawiam Neilowi dokonań, ciężkiej pracy i uporu, ale ten film zdecydowanie nie sprawi, że stanie się idolem milionów ludzi. Być może nie taki był cel, być może chciano pokazać, że zwykły człowiek, z niepowodzeniami i bagażem doświadczeń na koncie jest w stanie się podnieść i dokonać wielkich rzeczy. Jeśli tak – cel zrealizowano. To nie jest kolejny amerykański film o amerykańskim bohaterze, który jest niemal nadczłowiekiem przenoszącym góry i dokonującym cudów.